Z dnia na dzień znaleźli się w prawnym niebycie. Gdyby ktoś jeszcze w lipcu powiedział odlewnikom grudziądzkiej "Warmy", że po sprzedaży ich wydziału zostaną wyrzuceni z zakładu - bez odpraw i wypłat, bez świadectw pracy i wypowiedzeń, a żeby przeżyć będą musieli zacząć głodować, uznaliby, że postradał zmysły.
Teraz, gdy trzech głodujących kolegów zabrała karetka do szpitala, a z zewnątrz brakowało pomyślnych wieści, już nie wiedzą w co wierzyć. Pojawiło się zwątpienie. 34 ludzi okupuje już trzeci tydzień zakładową stołówkę. Najgorsze, że nikomu na zewnątrz się nie spieszy. Sąd ma czas. Prokuratura daje sobie 30 dni na ustalenie, czy warunki, w jakich protestują, są przeciw ich zdrowiu bądź życiu.
A dla nich każda minuta to wieczność... - Potraktowani zostaliśmy, po wielu latach ciężkiej pracy, tak jak byśmy nie istnieli, byli niczym, powietrzem - mówi z goryczą Krzysztof K. - Zrobiono z nas żebraków.Teraz zaznaczamy swoje istnienie. Nie pozwolimy o nas zapomnieć.
Odlewnię Pomorskich Zakładów Urządzeń Okrętowych "Warma" kupiła 27 lipca ub.r. szwedzka firma Venture Industries tak, jakby w niej nie było pracowników. Strony zawierające umowę sprzedaży świadomie odstąpiły od pakietu socjalnego, ponieważ nabywca (współwłaściciel Venture Ind., Wojciech Stawski) zapewnił, że utworzy 160 miejsc pracy. Związki zawodowe wiedziały o tym. Przy sterach "Warmy" stali wówczas - ostatni prezes jednoosobowego zarządu Aleksander Berlik (niedawno został dyrektorem ds ekologicznych w Ventures Ind.), wiceszef rady nadzorczej Tomasz Szeklicki, szef produkcji Janusz Kazimierczak (obecnie dyrektor generalny w Ventures I), który uczestniczył w negocjacjach i ustalaniu warunków sprzedaży.
Ludzie niczyi
Po sprzedaży odlewni pracowali na innych wydziałach "Warmy". Nie wszyscy chcieli przejść do Szweda, bo oferował gorsze warunki pracy. Wypłaty za sierpień dostali w 2 ratach, za wrzesień - wcale, a 1 października wkroczył syndyk Zbigniew Bartosik, który 12 dni później podsunął 57 pracownikom odlewni do podpisania oświadczenia, że... 27 lipca 2001 r stali się pracownikami Venture Industries. Nie podpisali nieprawdy. Więc 15 października uznał, że są intruzami i wyrzucił ich za bramę. Bez wypłaty, wypowiedzeń, świadectw pracy. Oszołomieni usłyszeli: - Róbta, co chceta. Wojciech Stawski od razu zastrzegał: - To również nie moi pracownicy, kupiliśmy tylko nieruchomość, a oni mają umowy z "Warmą".
Zdezorientowani, zaskoczeni, wierzyli wówczas, że sprawa się szybko wyjaśni. Stawiali się - gotowi do pracy - codziennie rano pod bramą "Warmy", podpisywali listę obecności. Jednocześnie próbowali pojąć swoją sytuację prawną. Ale gubili się w gąszczu paragrafów, artykułów, interpretacji. Zresztą i dla prawników był to twardy orzech do zgryzienia. Radami służyli inspektorzy pracy, prawnicy NSZZ "Solidarność", radcy różnych instytucji, także "Gazety". Najpierw (jak im podpowiedziano) złożyli zbiorowy pozew do sądu o ustalenie pracodawcy. Okazało się, że jednak powinni indywidualnie wystąpić do sądu. Pisali od nowa. Czas płynął. Pieniądze topniały. "Zaskórniaki" szybko zniknęły. Rodzina, przyjaciele pomagali, ale i ich możliwości się wyczerpywały. Dziwnie szybko topniało też grono przyjaciół.
Żony odlewników zauważyły, że niektórzy znajomi na ich widok przechodzą na drugą stronę ulicy, unikając prośby o pożyczkę. Anna: - Zwróciłyśmy się do pomocy społecznej o wsparcie. Usłyszałam, że gdybym się rozwiodła z mężem lub pozostawała w separacji, to jako samotnej matce przysługiwałby mi do 3 lat zasiłek gwarantowany. Teresa: - Ja przeciwnie, mieszkam z dziećmi i Markiem od 2 lat, ale bez ślubu, więc słyszę, że nie jestem kompetentna, aby starać się w urzędach o pomoc. Grażyna:- Miasto zorganizowało naszym rodzinom wsparcie z Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, uznając naszą sytuację za kryzysową. Niektórzy dostali więcej, inni mniej. Ja przed świętami Bożego Narodzenia odebrałam 80 zł.
Za burtą
Pierwsze wyroki, po długich rozprawach, zapadły pod koniec ubiegłego roku, kolejne - 2 stycznia. Sąd wskazał jako pracodawcę syndyka i nakazał odlewnikom stawić się do pracy. Odetchnęli. Radość porannego pójścia do pracy zgasił syndyk. Wyrzucił ich po raz drugi, zapowiadając apelację. - To był ciężki szok. Ile można znieść? - pyta Janusz.
Są wśród nich pracownicy nawet z 35-letnim stażem. Niektórzy dostali propozycje pracy w innych firmach. Nikt nie chciał jednak przyjąć ich bez świadectwa pracy, rozwiązania umowy z poprzednim zakładem. - 17 z nas straciło już prawo do wcześniejszej emerytury. Kto je przywróci? Nie jesteśmy biegli w prawie. Za późno się połapaliśmy, że należało w sądzie koniecznie zabiegać o wyrok z rygorem natychmiastowego wykonania. Apelacja, przeciąganie sprawy w sądzie to dla nas stryczek. Od września nie mamy stałych środków utrzymania.
Żony zgromadziły teczki akt, pism. Studiują przepisy. - Nasi mężowie przechodzą lekcję prawa na swojej skórze. Wiemy jedno: polskie prawo jest chore, służy ludziom bogatym i na wysokich stanowiskach. Przeciętny człowiek nie doczeka się sprawiedliwości, chyba że ją sobie sam siłą wyszarpie.
Czyje prawo?
Czas jeszcze bardziej zapętlił sytuację. Zdesperowani, 18 lutego rozpoczęli okupację stołówki "Warmy". Syndyk złożył na policji doniesienie o popełnieniu przez nich przestępstwa, bo uznał, że nielegalnie są w zakładzie. Oni też donieśli - że to syndyk łamie prawo.
Bartosik na oczach dziennikarzy, a zatem całego regionu, stworzył odlewnikom obóz o obostrzonym rygorze. Odciął ogrzewanie, dostawy żywności, dostęp do WC, kontakty z rodziną, zabronił wstępu lekarzowi (z wyjątkiem karetki na sygnale), księdzu, pracownikom PCK i "Caritasu". Grudziądzkich ochroniarzy "Auto-Trezora" zastąpił toruńskimi. - Nie wierzymy w to, co przechodzimy - mówił Leszek (34 lata stażu) - wyziębieni, niedożywieni, nie mamy na zmianę ubrań, rodziny nie mogą nam przekazać niezbędnych rzeczy. To jakiś koszmar, a najgorsze, że nikt przez tyle czasu nie jest w stanie go przerwać. Zabiliśmy kogoś? Okradliśmy? To o więźniów się dba: mają wypraną odzież, całodzienne wyżywienie, ogrzane cele, pokój spotkań.
Pierwszy zasłabł Andrzej. Pogotowie zabrało jego i dwóch innych. Potem kolejna trójka trafiła do szpitala, a jeden odmówił: - Zostanę, niech się dzieje co chce. Może ktoś zareaguje.
Który to z nich powiedział: - Obudzą się, jak się ktoś z nas przekręci.
Dwie protestujące kobiety - Ola i Irena znosiły warunki strajku coraz gorzej. Każda ma dwójkę dzieci. Nie mogły znieść myśli, że w domu mężowie nie poradzą sobie. Płakały. Wyszły po 2 tygodniach.
Poseł Leszek Sułek nie dowierzał, że może być tak źle. Kiedy sam sprawdził, oświadczył 27 lutego z sejmowej trybuny: - Na to się patrzy, jak na obóz koncentracyjny, opisywany nam przez rodziców. Nikt nie został tam wpuszczony. Nawet prezydent czy wojewoda (...) Sytuacja w "Warmie" jest kompromitacją prawa w państwie prawa. Lepiej są traktowane psy i koty w schronisku, niż ludzie upominający się o swoje słuszne prawa. Czy ten syndyk jest panem życia i śmierci? Brak mi na to słów (...) tak dalej być nie może.
Złożył też zapytanie do ministra sprawiedliwości, prokuratora generalnego Barbary Piwnik, czy postępowanie syndyka jest zgodne z prawem i czy wyrazili na to zgodę jego przełożeni?
Odpowiedzi na kilka prostych pytań szukaliśmy u prokuratora rejonowego w Grudziądzu Haliny Ciżmowskiej-Klimek: Czy prokurator ma obowiązek z urzędu zająć się sprawą protestujących, nagłaśnianą przez media od 9 dni? Czy syndyk ma prawo represjonować odlewników, nawet jeśli ich protest nie jest legalny? Czy istnieje droga prawna do wcześniejszego przerwania skandalicznego zachowania syndyka i nieczekania z ustaleniami ustawowych 30 dni? Pani prokurator w wyraźniej rozterce pyta: - Proszę mi powiedzieć, co miałabym zrobić, czego oczekujecie? Nie mam możliwości prawnych przeprowadzenia rozmowy z syndykiem i upomnienia go. Czy bezpośredni telefon jednego z odlewników do niej ze skargą na trzymanie pod kluczem protestujących przez ochronę nie był niepokojącym sygnałem? - Rozmowy telefoniczne niosą to ryzyko, że nie wiem, z kim rozmawiam, może się ktoś pod niego podszywał - powiada pani prokurator - jak mu telefonicznie udzielić rady? Ale sygnał sprawdza policja.
Nieufni, podejrzliwi
Raz oszukani, teraz chcą szybkiego terminu rozprawy apelacyjnej. Są zadłużeni: średnio na 2 do 4 tysięcy Zaległe pensje od 13 października do 30 listopada to około 1600-1700 zł. I takie pieniądze na razie pozwoliłyby im związać koniec z końcem: poopłacać czynsze, rachunki, raty.
Wyliczają, że syndyk jest im winien (wszystkie należności) od 11 tysięcy zł (tym z krótszym stażem) do 15 tys. zł.
Nie mogą pojąć, że naprawdę nie było możliwe znalezienie - a konto - pieniędzy dla nich, które by, po otrzymaniu należnych świadczeń, zwrócili. Nikt nie odpowie dziś na pytanie, skąd mają wziąć pieniądze na życie "niczyi" pracownicy, porzuceni przez obu pracodawców, po sprzedaży zakładu. Kto da głowę, że to się gdzieś nie powtórzy?
Zapowiadają: - Nie pójdziemy do prac interwencyjnych, co proponowali prezydent, wojewoda, Powiatowy Urząd Pracy. Nie boimy się ciężkiej pracy. Jesteśmy twardzi. Odlewnia hartuje. Ale to prowizoryczne rozwiązanie: nie wiadomo jakie prace, na jak długo, co będzie później. Może znów próbuje się nas wykołować.
