Śmiem twierdzić, że występ Companii Antonio Gadesa śmiało klasyfikuje się w gronie kilku najznakomitszych spektakli w historii wszystkich edycji Bydgoskiego Festiwalu Operowego.
A warto zaraz na wstępie odnotować, że mieliśmy podczas tych dwóch wspomnianych wieczorów w Operze Nova okazje oglądać aż trzy spośród pięciu wielkich dzieł choreograficznych Antonio Gadesa, które w ramach fundacji teatr tańca kultywuje - najpierw "Carmen", a wczoraj - "Krwawe gody" i "Suitę flamenco".
Pierwszy - absolutnie rewelacyjny. Dynamiczny, pełen wyrazu, znakomitego tańca całej grupy artystów, jak i kilku znakomitych indywidualności. Z mieszanina muzyki "na żywo" (świetne gitary, naturalne głosy) i muzyki z operowego oryginału "Carmen". Do tego - był to spektakl naturalnie kolorowy. Naturalnie, bo kostiumy w niczym nie przypominały wielkich scenicznych kreacji szytych na miarę. Jakieś wzorzyste spódnice wrzucone w pośpiechu, do tego pastelowe kolory bluzeczek i dopasowane do nich kolorystycznie rajstopy. A panowie - w dżinsach i w kolorowych koszulach. Wszystko - w rytmie flamenco. Porywającym i momentami niewyobrażalnie ekscytującym. Pozbawionym wulgaryzmów i manier (takiej wizji flamenco sprzeciwiał się nauczyciel Gadesa - Vicente Escudero i w takiej kulturalnej postaci Gades je kontynuował), ale za to pełnym spontaniczności, ekspresji i błyskotliwości. Długo po tym przedstawieniu publiczność festiwalowa nie chciała opuszczać gmachu opery. Hiszpanie oczarowali najwybredniejszych znawców gatunku!
Za to ci, którzy następnego wieczoru przyszli na powtórkę hiszpańskiego flamenco, tyle że już w innym repertuarze - zastanawiali się, czy tę poprzeczkę da się jeszcze podnieść? No i nie zawiedli ich hiszpańscy tancerze. "Krwawe gody" wprawdzie odbiegały nieco od charakteru poprzedniego wieczoru, ale kilka fragmentów już w tej części wieczoru zachwyciło. Wystarczy wspomnieć choćby dwa - piękne zdjęcie ślubne pary młodej, a potem znakomity pojedynek na noże w absolutnej ciszy. Jak gdyby stop-klatka, kadr po kadrze. Flamenco było, ale może w nieco innym tempie niż to, do którego przywykliśmy w tradycyjnych hiszpańskich obrazach. Ale zwolennicy tych tradycyjnych obrazów zawodu nie przeżyli. Suita bowiem znów rozgrzała do czerwoności … choć tańcząca solo ta sama artystka, wcale już nie miała mocno czerwonego kostiumu, jak ten Carmen z "Carmen". Fenomenalna technika, fantastyczne wyczucie rytmu, a do tego przez cały czas także - wdzięk i elegancja. A bisach - wyszło na jaw, że tańczą flamenco w tym zespole równie dobrze ci, którzy podczas spektaklu "tylko" grają i śpiewają. No i że wszyscy, obok wielkiej sztuki, którą na scenie uprawiają, także doskonale się w tym tańcu bawią.
Każda zabawa jednak ma swój kres. Po kilku bisach artyści z Hiszpanii zniknęli za kurtyną, a my … uzmysłowiliśmy sobie, że ta sama kurtyna już się podczas tegorocznego festiwalu więcej nie podniesie. Skończył się. Na szczęście prowadzący całość Sławomir Pietras, już wcześniej przeniósł nas w atmosferę festiwalu przyszłorocznego, bo zaproponował swój własny wkład "produkcyjny" w jego wizerunek. Otóż przyrzekł, że towarzyszyć mu będzie "poczet najwybitniejszych polskich śpiewaków i śpiewaczek operowych". Obiecał m.in. opowieści o tym, jak to możliwe, że Ada Sari umarła jako dziewica i dlaczego Jan Kiepura pod koniec życia zajął się handlem nieruchomościami w Nowym Jorku. To chyba świetny pomysł na poznanie nieodgadnionych dotąd zagadek, jak i na delikatne odkurzenie formuły festiwalu. Choć nie znaczy to wcale, że tegoroczna edycja w tumanach kurzu utonęła. Na pewno nie!