O Kenii przeciętny turysta wie tyle, ile zapamiętał ze szkoły i ile wyczytał z przewodnika. Kiedyś wszystko było proste, świat dzielił się na obóz socjalistyczny, kapitalistyczny i kraje trzeciego świata. Dziś podział ten nie tyle zniknął, co bardzo się skomplikował. Tak jak w Kenii, która wolność odzyskała w 1963 r. W czasach postkolonialnych rozwijała się szybko, zmierzając do demokracji, jednakże kocioł etniczny wciąż pozostawał pod wysokim ciśnieniem. Mówi się tu 50 językami, mieszka 40 plemion, główne grupy to: Kikuju, Luyia i Luo. Wspólne, afrykańskie korzenie, wcale nie determinują jednakowego sposobu życia poszczególnych plemion. Na przykład Kikujusi nigdy nie byli lubiani przez pozostałe ludy.
A Kikujusem jest były - i obecny (?) - prezydent Kenii, Mwai Kibaki. Ów znak zapytania ma znaczenie zasadnicze - pytanie brzmi: czy naprawdę wygrał wybory? Opozycja zarzuca oszustwo, mówiło się, że z pięciu milionów głosów poparcia w ciągu godziny zrobiło się nagle ponad sześć milionów. Po ogłoszeniu wyników wyborów na terenach zdominowanych przez Luo rozpoczęły się pogromy Kikuju.
Polacy, którzy wylądowali w Mombasie w sylwestrowy poniedziałek
trafili w sam środek zamieszek
Choć najbardziej dramatycze wydarzenia rozegrały się na zachodzie kraju i w stolicy Nairobi, to i Mombasa, główny port Kenii, była areną brutalnych zamieszek. Przejazd przez dwa mosty, łączące miasto z kontynentem, był niezwykle dramatyczny. Zdezorientowani i zaskoczeni Polacy nie mieli pojęcia, co się dzieje: - Gdy wjechaliśmy w tłum, pełen wściekłych ludzi, o czarnych, zaciętych twarzach, wymachujących pałkami, byłem naprawdę przerażony. Dzięki Bogu, nasz kierowca zachował zimną krew, pokazując kciukiem, że solidaryzuje się z demonstrantami, przebił się jakoś przez tłum - wspomina polski turysta.
Konwojowani przez wojsko dotarliśmy do hotelu. Hotele to zamknięte, strzeżone enklawy usytuowane wzdłuż wielu kilometrów piaszczystej plaży nad Oceanem Indyjskim. Każdy niby inny, a podobne do siebie jak dwie krople wody: budynki z pokojami, restauracje, bary, baseny i plaża. Wszystko obowiązkowo pod palmami, jak na pocztówkach.
Na drugi dzień rezydentka naszego biura podróży poinformowała, że na razie - nie ma mowy o wycieczkach ani do Mombasy, ani na safari, w głąb kraju. Wciąż nie mieliśmy pojęcia o skali i znaczeniu politycznej rewolty, skąpe informacje docierały do nas za pośrednictwem europejskich stacji telewizyjnych, ale perspektywa zamknięcia w hotelu nie była wesoła. W końcu nie po to człowiek leciał dwanaście godzin do Kenii, by spędzać czas nad basenem i popijać rozwodnione drinki. Nad basenem można było sobie poleżeć w Ciechocinku. Do Kenii leci się po to, by przeżyć
Dreszcz emocji na safari
W czwartek, 3 stycznia, ukazał się wychodzący w Nairobi dziennik "Daily Nation", z wizerunkiem na pierwszej stronie obu kandydatów: Raila Odingi i prezydenta Kibaki. Tytuł na całą kolumnę głosił: Uratuj swój ukochany kraj. Oznaczało to, że pojawiła się jakaś szansa na porozumienie w kenińskim świecie polityki, a dla nas - że może jednak wyruszymy na wymarzone safari.
W Kenii jest kilka parków narodowych. Nas, za jedyne 360 dolarów, zawieziono na dwudniowe polowanie do największego: Tsavo West and East National Parks. Żeby nie było wątpliwości, chodzi oczywiście o polowanie za pomocą aparatu fotograficznego lub kamery.
Park Narodowy Tsavo utworzony został w 1948 roku, jest pierwszym rezerwatem przyrody, który powstał w Kenii. Międzynarodową sławę osiągnął dzięki występującym tam ogromnym czerwonym słoniom, które są pod całkowitą ochroną. Park podzielony jest na dwa obszary: Tsavo wschodnie (większa część znajduje się na północ od trasy Mombasa - Nairobi) i Tsavo zachodnie, które rozciąga się aż do granicy z Tanzanią. Tworzą wspólnie największy park narodowy w Kenii i zarazem jeden z największych na świecie, o łącznej powierzchni 20 tys. kilometrów kwadratowych.
Paul, nasz kierowca i przewodnik, wiezie nas wolniutko czerwoną, gruntową drogą, poprzez beżowozielonkawą afrykańską sawannę. Nic się nie dzieje. Tkwimy pod wysuniętym dachem samochodu i w napięciu wpatrujemy się w każdy krzak oraz liczne, równie czerwone kopce termitów. Żeby pojawił się jakiś zwierzak, choćby najmniejszy! Bo bywa i tak, że w ciągu całego dnia turysta nie zobaczy żadnego. Nagle ze skrzeczącego radia CB, zainstalowanego w kabinie, w suahili dociera do kierowcy jakiś komunikat. Paul gwałtownie zawraca i prawie setką pędzi drogą. Po chwili widzimy na horyzoncie kilka białych, podobnych do naszego, safari-busów. Podjeżdżamy bliżej. Są. Trzy lwice. Piją wodę i w najmniejszym stopniu nie zwracają na nas uwagi. Potem lwy okażą się zwierzyną deficytową w naszym safari, w odróżnieniu od słoni, zebr czy antylop.
Dwudniowe safari to jest minimum atrakcji, której nie może pominąć żaden turysta wybierający się do Kenii. Pierwszego dnia mieliśmy szczęście widzieć wiele dzikich zwierząt, niektóre kilka metrów od naszego samochodu. Nocleg zarezerwowany mieliśmy w Salt Lic Lodge - niezwyle oryginalnym kompleksie hotelowym - coś w rodzaju stylizowanych chat umieszczonych na palach. Wieczorem pod nasze okna, do wodopoju, podeszło stado kilkudziesięciu bawołów. Widok był nieprawdopodobny! Na drugi dzień zerwano nas z łóżek przed wschodem słońca. Afrykański świt godny jest pióra co najmniej samego Hemingwaya lub choćby Karen Blixen, więc wasz skromy sprawozdawca daruje sobie jego opis - ale naprawdę jest co oglądać! A propos Hemingwaya. Rano, wyjeżdżając na drugie safari, mogliśmy zobaczyć ową mityczną, opisaną przez Hemingwaya górę. Śniegu ci na niej - kropelka. Tak to przynajmniej wyglądało od naszej, kenińskiej strony. Zmiany klimatu widoczne są i tu - śniegi na Kilimandżaro topnieją z roku na rok. Kilimandżaro leży w Tanzanii, przy pograniczu z Kenią. "Grało" główną rolę w wielu dziełach sztuki, m.in. powieści Ernesta Hemingwaya, potem sfilmowanej czy w filmie "Król lew". Dwudniowy pobyt na południu kraju spełnił nasze potoczne wyobrażenie o dzikiej Afryce, ale przed nami była jeszcze jedna atrakcja. Wizyta w wiosce Masajów. Za 1000 funtów kenińskich od łebka, czyli coś około 20 złotych. Pojechaliśmy. Wioska okazała się być skansenem, w którym poprzebierani za Masajów tubylcy zaprezentowali nam program folklorystyczny pod tytułem "Jak pięknie, ale i trudno, być Masajem". Przywitał na starszy wioski, taki ichni sołtys, zebrał pieniądze i zaprosił do wspólnej modlitwy. Masajowie odtańczyli, co mieli do odtańczenia, turyści to sfotografowali, i wszyscy byli zadowoleni.
Za ile ta przyjemność?
Niestety, tanio nie jest. Jedna osoba za tygodniowy pobyt w czterogwiazdkowym hotelu musi wydać prawie 6,5 tys. złotych.Trzeba się zaszczepić, i choć nigdzie na granicach nie żądają świadectw, to jednak nie warto ryzykować. Kilka podstawowych szczepień, np. na żółtą febrę czy malarię kosztuje w Sanepidzie około 700 złotych. Parę groszy trzeba wziąć ze sobą na przykład na safari. Jedno lub dwudniowe safari, wyprawy na rafy w celu nurkowania itp. atrakcje kosztują od 80 do 400 dolarów. Warunki w hotelu przyzwoite, jest czysto, o żadnych komarach i innych robalach nie ma mowy. Wyżywienie typu all inclusive, i choć niektórzy już po tygodniu tęsknili za ogórkową, to jedzenia było do wyboru, do koloru. Naszej grupie trafiła się też atrakcja ekstra - lokalna polityka w ostrej wersji. Pamiątki: maski, rzeźby masajskich wojowników, lwy, słoniki, żyrafy, wszelka afrykańska zwierzyna w dowolnej wielkości - najlepiej kupować w ostatnim dniu, na plaży, bo determinacja do wykłócania się o cenę w turyście jest większa. A targować trzeba się obowiązkowo.