Przy szczelnie wypełnionej sali kominkowej - krzesła trzeba było donosić z plebanii - i przy suto zastawionym stole artysta miał okazję przeprosić, że przed tygodniem zamiast niego w Chojnicach szalał wicher "Ksawery".
Wszystko miało się zacząć po bożemu od prezentacji multimedialnej, którą przed rokiem Jan Kanty Pawluśkiewicz pokazał na fasadzie Teatru Starego w Krakowie, ale projektor co prawda zadziałał, lecz z mizernym głosem i nie tą jakością obrazu, jaka miała być na profesjonalnej kasecie. - Nie, nie będę państwa katował czymś takim - przerwał projekcję wkurzony kompozytor i po przestawieniu paru mebli przeszedł wraz z organizatorem wystawy Jerzym Zegarlińskim do drugiej części wieczoru, czyli rozmowy o sobie.
Jako spadkobierca prawdziwych zbójników z Podhala Jan Kanty najpierw pozabierał parę zegarków, nie obiecując, że je odda... Potem rozśmieszył cytowaniem tekstu prof. Bronisława Maja, który na ten sam zadany temat napisał dwa zgoła inne traktaty - jeden o sztuce malarskiej jako przedsionku raju, drugi - odsądzający ją od czci i wiary.
Gość podziemi opowiadał o swojej przyjaźni z Markiem Grechutą, o przenikaniu się muzyki i malarstwa, o tajnikach nowej techniki malarskiej żel-artu, przytaczał frywolne kawałki z Wiesława Dymnego, a potem zaprosił też do udziału w donatorium, czyli takim muzycznym happeningu, który wymaga także wkładu publiczności. Mogła kopać, gryźć, wydawać z siebie różne dźwięki itd. Ale widzowie i słuchacze tęsknili raczej za kawą i herbatą, więc procesje zaczęły sunąć do aneksu kuchennego.
- No skoro wolicie państwo herbatkę czy kawę od słuchania mnie, to kończymy spotkanie - zarządził Jan Kanty. I to już nie było żartem, ale nieoczekiwanym finałem, który nie wszystkim się spodobał. Owszem, można było jeszcze indywidualnie pogawędzić z artystą, ale szkoda, że czar prysł i atmosfera zrobiła się już nie taka...
Czytaj e-wydanie »