Wielkim wysiłkiem udało się pokonać 50-procentowy próg frekwencji w referendum akcesyjnym i nie ma powodu, by głosowanie w tej samej w gruncie rzeczy sprawie powtarzać. Tym razem zresztą nie byłoby to głosowanie za samym traktatem, ale kto jest za PiS i prezydentem, a kto przeciw. Referendum byłoby więc powtórką głosowań, które już się odbyły. Nie ma jednak co ukrywać, że wizja powszechnego głosowania jest kusząca. Oczywiście wynik referendum miałaby znaczenie sygnalizacyjne dla tych, którzy w przyszłości będą pracować nad nową konstytucją.
Jeżeli jednak PiS ratyfikacji nie chce, zasłaniając swą taktyczną (taką przynajmniej wypada mieć nadzieję) antyeuropejskość preambułą zawierającą treści kłamliwe, to może trzeba z okazji skorzystać i zapytać o coś autentycznie ważnego? W każdym razie referendum nie musiałoby się okazać kataklizmem, choć jest krokiem ryzykownym wyłącznie ze względu na konieczność pokonania owego frekwencyjnego progu. Dlatego PiS gra tak bezwzględnie i do tej gry wciągnęło prezydenta, gdyż zdaje sobie sprawę, że w parlamencie coś może wytargować, a w referendum przepadnie. Polacy są zwolennikami integracji i nie chcą się z Unii Europejskiej wyprowadzać.
Wydaje się, że w PiS wykombinowano coś takiego: aby odegrać jakąś rolę w przyszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego, musi postawić na najtwardszy elektorat prawicowy, czyli być jak Roman Giertych, a może jeszcze bardziej, na prawo. Potem się twarz przypudruje, puści oko do eurozwolenników. Ryzyko gry polega jednak na tym, że wysiłek włożony przez Kaczyńskiego w wypchnięcie z polityki Giertycha może zostać przez niego samego zmarnowany. Czy ktoś tu się zaplątał we własne nogi?
Autorka jest publicystką tygodnika "Polityka"