- Jak się czułaś w Buenos Aires?
- Spodziewałam się czegoś więcej, ale moje pierwsze wrażenie wynikało prawdopodobnie z tego, że nie miałam zbyt wiele czasu na to, by poszwendać się po uliczkach i poczuć tę specyficzną atmosferę miasta. Mogę jednak powiedzieć, że jestem zachwycona klimatem Argentyny.
- A co w nim takiego niezwykłego?
- Nie wiem, kojarzy mi się z dzieciństwem: upał zmieszany z przyjemnym wiatrem. Nigdy w Polsce nie czułam czegoś takiego - z jednej strony temperatura jak na patelni, z drugiej - wiatr od rzeki, który chłodzi ciało. Tak było w Kijowie. Poza tym tam też było zielono, monumentalnie, z charakterystycznymi szerokimi alejami. Argentyńczycy są uśmiechnięci, kontaktowi, otwarci; na ulicach nie słychać tylko hałasu samochodów, ale przede wszystkim gwar i to nie ten, który pochodzi z rozmów przez telefony komórkowe. Nawet ta ich skromność czy niedbałość w wyglądzie jest na ludzie. Nikt nie zwraca uwagi na to, jakie masz sandały.
- Rozumiem, że w Polsce czujesz spojrzenie na swoje obuwie.
- (śmiech) Wydaje mi się, że my, Europejczycy, jesteśmy większymi snobami. Tu, gdy ładnie się ubierzesz, ludzie ci o tym powiedzą, gdy włożysz na siebie coś okropnego, ale się uśmiechasz, też się do ciebie uśmiechają. I to jest fajne.
- W Buenos Aires trwały warsztaty z uczestnikami drugiej edycji "You can dance". Czy trudno ci było łamać życie i rozwiewać złudzenia młodych tancerzy?
- Nie było łatwo. Jednak już w Buenos Aires zauważyłam, że kilka osób podpadło nam, jurorom, na własne życzenie.
- W tej edycji rozdaliście tylko 36 biletów na warsztaty do Buenos Aires. Tymczasem w Paryżu było aż 50 uczestników. Odczułaś tę różnicę?
- Tak, mniejsza grupa oznacza lepsze poznanie jej.
- Masz już swoich faworytów?
- Tak, zwróciłam szczególną uwagę na jednego chłopaka z grupy hip-hopu. Mogę śmiało powiedzieć, że reprezentował prawie taki sam poziom, jak jego instruktor Viet Dang. Dobra była także grupa salsy - choć daleko im jeszcze do osiągnięcia perfekcji, bardzo się starali. Było też kilku liderów u Piotra Jagielskiego na jazzie. W porównaniu z Paryżem myślę, że na szkoleniach w Argentynie tancerze znacznie szybciej chwytali techniki i z lekkością przychodziła im nauka.
- Nie masz poczucia, że uczestnicy drugiej edycji są nieco mnie spontaniczni niż ci z pierwszej? W końcu wiedzą już, jaka jest stawka i przez to mogą być bardziej wyrachowani.
- Pierwsza edycja była absolutną świeżynką. Ani my, jurorzy, nie wiedzieliśmy, co to będzie, ani tancerze. Teraz wszyscy jesteśmy bogatsi o doświadczenia, lepiej przygotowani. Już na castingach zauważyłam, że ludzie są świetnie ubrani, bardziej otwarci i medialni.
- Spodziewałaś się takiego sukcesu "You can dance"?
- Powiem nieskromnie, bo sama jestem producentką, że od początku wiedziałam, że ten program będzie strzałem w dziesiątkę. Przy okazji spełniło się też moje wielkie marzenie - szansa, by zainteresować młodzież czymś twórczym, aktywnym spędzaniem czasu. Do tej pory nie było tego w Polsce. Kultura fizyczna jest u nas na bardzo niskim poziomie. A szkoda. Pamiętam swoje dzieciństwo w Kijowie - miałam bodajże 5 lat, a już byłam po kilku przeglądach i przesłuchaniach. W przedszkolu zaczęłam trenować jazdę figurową na łyżwach, potem byłam w szkole muzycznej. Do dzisiaj na Ukrainie to nie rodzice wysyłają dzieci na jakieś zajęcia według własnego widzimisię, tylko są specjaliści od łowienia talentów.
- "You can dance" odmienił życie wielu osób.
- Ten program pojawił się w specyficznym momencie mojego życia, gdy wszystko to, w co wierzyłam, zawisło na włosku. Dlatego myślę, że bardzo na mnie wpłynął.
Do tej pory, choć miałam swoje studia, pracę, zajęcia, rodzinę i przyjaciół, nigdy nie skupiałam się wyłącznie na sobie. Program upewnił mnie w tym, że muszę myśleć o sobie, że jeśli żyję w harmonii, mogę być źródłem szczęścia.