
Handel mięsem na ulicach Phnom Penh to tradycja. Zatruciom pokarmowym zapobiegają odpowiednie przyprawy.
(fot. Iwona Woźniak)
Jeszcze w 1997 roku Angkor - największy zabytek Kambodży - państwa ulokowanego w Południowo - Wschodniej Azji odwiedzało ok. 30 tysięcy osób rocznie. Dziś są to już nawet 3,5-4 mln gości z całego świata. Turystycznie głośno zaczyna być o tym królestwie i w Polsce.
Magnesem jest historia. Szczególnie ta najdawniejsza, gdy w X wieku Angkor było potężnym państwem Khmerów. Choć przyciąga i ta sprzed niespełna 40 lat, którą jednak Kambodżanie wyraźnie wymazują ze swojej pamięci.
- Jak się dostać do Anlong Veng? (miejsce śmierci i spalenia ciała krwawego przywódcy Czerwonych Khmerów - Pol Pota) - pytamy taksówkarza, który wiezie nas z przejścia granicznego w Poipet do Siem Reap.
- Anlong Veng?- zamyśla się. - Nie słyszałem o takiej miejscowości. Nie jest to szczere.
Widząc Siem Reap mój towarzysz podróży przeciera oczy: - Byłem tu 15 lat temu. Przeważały drewniane domy na palach. Mieli fatalne drogi. Zresztą, ze względu na czerwonokhmerskich partyzantów okupujących tę część kraju, mało kto z nich korzystał. Dziś przejazd jest doskonały. A te hotele! Wręcz pałace. I to ile!
Przez 2,5 godziny jazdy kierowca non stop rozmawia przez telefon. Po khmersku. Wyczuwamy, że chce na nas "ugrać" kolejne dolary. Nie mylimy się. Właściciel motorowej rikszy zwanej tuk-tukiem, do której się przesiadamy, już szykuje się, żeby nas wieźć do wybranego przez siebie hotelu (za przywiezienie gości wpadnie mu kilka dolarów prowizji; na nas pewnie czeka wysoka cena za noc). - Nic z tego - upieramy się. Masz jechać do miejsca, które my wskazujemy! - Ale pod warunkiem, że to ja będę was jutro obwoził po Angkorze. - Miękniemy.

To nie scena z "Czasu Apokalipsy" Coppoli. Dziś w ruinach Angkor można spotkać uśmiechniętych maluchów.
(fot. Iwona Woźniak)
Mamy szczęście do pogody. Gdy w Polsce mówią: "Lipiec? To w Azji pora deszczowa!" nam wychodzi słońce. Wieczorem w razie czego łykamy Malarone (środek zapobiegający malarii) i nerwowo rozglądamy się po ścianach. Ku naszemu zdumieniu nie ma ani jednego komara!
Angkor zwiedzamy w dwa dni i.... głupiejemy z zachwytu na widok kolejnych pałaców, ukrytych w dżungli zrujnowanych świątyń, ich bogactwa, atmosfery tego miejsca. Bilety sprawdzają regularnie, przy każdym obiekcie. Są ze zdjęciami, które robią nam przy kasie, a później nanoszą je na kartonik.
- Jedno pozostało niezmienne. Sposób handlowania - zaczyna wspominać mój znajomy, gdy nagle zaczepia go nastoletnia Khmerka: - Dlaczego poszedłeś do tamtego stolika? To ja cię pierwsza wypatrzyłam i zaprosiłam! U mnie miałeś zjeść i zrobić zakupy!
Pamiątki nie są drogie. Ale przy ostatecznej cenie. - Siedem dolarów? To w markecie kosztuje dwa! - buntujemy się. Handlarz najpierw się obraża. Później widzi, że jednak z nami nie wygra. Schodzi do trzech. Bierzemy i już wychodzimy zadowoleni, gdy nagle wyłania się kapela.... ofiar min lądowych. To nazwa własna zespołu. Muzycy z protezami urwanych przez miny nóg grają na gamelanach, cymbałach, bębnach. Ładnie. Ale na pewien czas tracimy humor.
Wieczorem nie sposób odmówić sobie zimnego Angkor Beer i iść do jednej z knajp w Siem Reap. Wybór jest ogromny. Można zjeść w skromnej, za 1-3 dolary. I zamówić khmer food w postaci smażonego ryżu z dodatkami. Tu stołują się i miejscowi.
Jeden, w oczekiwaniu na swoje danie, studiuje listę angielskich słówek. Kambodżanie chcą nadgonić stracony przez wojnę domową czas. Wymazują z pamięci, co było jeszcze 30-40 lat temu. Marzy im się lepsze życie. Stąd nawet ulotki, które znajdujemy: "Czy będziesz kierowcą, czy pracownikiem banku - dobra znajomość angielskiego daje ci szansę na pieniądze".
Przeczytaj również: Tajlandia - dlaczego warto zobaczyć ten kraj?

Tzw. "khmerskie chrupki", czyli prażone karaluchy przyprawione limonką, szczypiorkiem i chilli (usypane na tacach)
(fot. Iwona Woźniak)
Białych (kolor skóry to zawsze oznaka bogactwa) przy najtańszych knajpkach jest niewielu. Gromadzą się na Pub Street w klimacie kolonialnym w wykwintniejszych restauracjach. Ale i tu nie ma cenowej przesady. Pyszną sałatkę z kwiatem bananowca, kurczakiem, w sosie winegrette można zjeść za trzy dolary. Tylko 1,25 dolara kosztuje butelka miejscowego trunku - Mekong Whisky...
Ulicznym hitem w Kambodży (choć i Bangkok z tego słynie) jest wieczorny masaż. Firmy go oferujące wystawiają wręcz fotele na ulice. Turyście wymasują całe ciało albo same stopy (im starsza Khmerka tym masaż bardziej profesjonalny - i nie ma się tu co doszukiwać podtekstów!). Powszechny jest fish massage, choć - jak daje się zauważyć - biali wcale aż tak chętnie z niego nie korzystają. Jak ich zwabić? "Fish massage. No pirania!" - piszą na reklamach jedni. Inni za zamoczenie nóg w akwarium z rybkami (które dotykając pyszczkami naszej skóry lekko usuwają martwy naskórek) dodatkowo fundują piwo lub colę. "Zakładów masażu" jest bez liku i naprawdę trudno przecisnąć się wśród tłumu naganiaczy. Mniej cierpliwi nie mają już nawet ochoty na grzeczne "thank you". Na nich z kolei zarabiają sprzedawcy koszulek z hasłami - No massage, no tuk-tuk, thank you! Bo i naganiaczy na tuk-tuki na uliczkach nie brakuje...

Jeden z członków zespołu muzyków - ofiar min lądowych
(fot. Iwona Woźniak)
W Kambodży nawet banalna podróż autokarem może być atrakcyjna. Za oknem przesuwają się krajobrazy ryżowisk. Ubrani w polary (na zewnątrz upał, ale kierowca klimatyzacji nie żałuje) oglądamy khmerskie teledyski. Myśl przewodnia: on, rybak, zakochuje się nieszczęśliwie, marzy o pięknej dziewczynie, chodzi z nią po polach ryżowych albo betonowym moście. Rozglądamy się po autobusie. Miejscowi płaczą ze wzruszenia. My ze śmiechu. Ale może być i bardziej rodzinnie, gdy studentki z Ameryki zaczynają śpiewać przeboje Beatlesów... Przerwa w podróży to u nich norma. Autobus zatrzymuje się na pół godziny w przydrożnej jadłodajni. Można w tym czasie zjeść coś pysznego. Do wyboru gotowane jajka (sprzedawane w wytłoczkach, jak nasze surowe na targu), tzw. pampuchy na parze (kolorowe kropki oznaczają rodzaj nadzienia - na ostro, słono lub słodko) albo... smażone w głębokim tłuszczu chrupiące karaluchy, małe żabki, pędraki - przyprawione do smaku szczypiorkiem i papryczką chilli.
Autobus wcale nie musi przyjechać do celu punktualnie. Spóźnia się 1,5 godziny? Nikogo to nie dziwi. Miejscowi namiętnie wydzwaniają wtedy do domów: - Będę za 20 minut. Wyjedźcie po mnie.
Sihanoukville - kambodżański raj dla plażowiczów - urzeka swojskością. Bo jak nazwać inaczej taki obrazek: - Pani nogi... Trzeba wydepilować - upiera się 30-letnia Khmerka i wyjmuje... szpulę białej nitki. Jeden koniec zaczepia między zębami, na drugim robi pętelkę. Turystka nawet się nie spostrzega, a włos po włosku znika z jej nóg, chwytany wcześniej w tę pętelkę. Przychodzi turystki mąż. - Pana pięty... Jaki zgrubiały naskórek! Trzeba wyszorować. I już ma wodę z morskim piaskiem, a do tego zwykły pumeks, dzięki któremu wcześniej i inni biali doczekali się pięt gładkich jak u niemowlęcia.
Ile za tę przyjemność? - Mam dwójkę dzieci.... Za depilację 15 dolarów. Za pięty po dwa za jedną.
Po zmroku biali w jeszcze większej liczbie gromadzą się na plaży. To tutaj można zjeść wyśmienite, świeże owoce morza (przepyszne krewetki, strzykwy, grillowane merliny, tuńczyki), bawić się przy muzyce i fireshow.
We Phnom Penh od razu zakochać się nie sposób. A szczególnie, gdy kierowca jadący z Sihanoukville wysadza nas w samo południe z klimatyzowanego busika na uderzającą gorącem ulicę, gdzie właśnie... myją i rozbierają świnie, a cuchnąca woda z resztkami krwi leje się pod nogi. Gdy łapiemy oddech i mimo wszystko szukamy czaru miasta, nasz wzrok pada na... zakładziki fryzjerskie, pełne miejscowych. Ich włosy spadają wprost na chodnik. A wszystko vis-a-vis tych świnek, które wieczorem zamienią się w kotlety.
Przeczytaj również: Wyspy Kanaryjskie - oaza urlopowej rozpusty

Ta Phrom - jedna z ikon kompleksu Angkor z X wieku
(fot. Iwona Woźniak)
Pierwsze, mocne uderzenie, rozkochanego w Azji nie zrazi. Ani fakt, że trzeba się mieć na baczności, bo skuterów jest tu znacznie więcej niż samochodów, a wcisnąć się nimi potrafią nawet w ulicę, która wydaje się deptakiem (i jadą nawet w czwórkę na jednym!)
Gdy wracamy z polpotowskiej katowni Tuol Sleng, zamienionej dziś w muzeum ludobójstwa i cieszących się wątpliwą, tragiczną sławą Pól Śmierci - Killing Fields, bacznie przyglądamy się naszemu kierowcy tuk tuka. To człowiek 60-letni. Kim był za Pol Pota? Ofiarą, której cudem udało się uniknąć śmierci z rąk rodaków? A może katem dla swych sąsiadów i bliskich?
Przerażamy się, patrząc na tę historię sprzed 30 lat z wyłażącymi do tej pory z ziemi ubraniami, zębami i kośćmi po rozstrzelanych na Polach Śmierci. Ale już następnego dnia rozkochujemy od nowa w kraju, w którym od 6 rano bulwary zapełniają się Khmerami w różnym wieku, którzy ćwiczą aerobik przy lokalnych hitach, biegają, grają w badmintona.
- Na naszych oczach ginie mit Kambodży - mówi mój znajomy. - Kraju niebezpiecznego, ogarniętego wojną, do którego zapuszczali się tylko najbardziej doświadczeni i zdeterminowani podróżni. Jeszcze niedawne, oferowane turystom atrakcje - strzelanie z kałasznikowa, rzucanie granatem, zastąpiły wieczory w knajpach z pokazami tańca apsara i zakupy na nocnym targu, gdzie wspomnieniem przeszłości są koszulki ze znaczkiem "danger mines" (uwaga miny!). Zresztą nawet tych ostatnich już coraz mniej kryje kambodżańska ziemia.
Czytaj e-wydanie »