Wszystko się zmienia, prawie wszystko. Kiedyś na przykład ludziom częściej śmierdziały buty. A dziś – psik, psik i załatwione, nie ma konsternacji w towarzystwie. Kiedyś niemal w każdej rodzinie był taki wujcio, co to się na weselu mocno zaprawił i albo rwał się do bójki, albo podłapywał za tyłek panią młodą. A dziś – cyk i nie ma miejsca dla takiego wujcia. W latach 80. rozmawiałem z grupą młodych chłopaków pracujących w rzeźni – przechwalali się kto potrafi jednym uderzeniem pręta złamać żywej krowie nogę. Na szczęście taka bezkarność jest dziś rzadka.
Ale tu i ówdzie smród pozostał i zionie na całego. Na przykład w myślistwie – w całym tym bełkocie zwanym tradycyjną gwarą. I w obyczajach, które Polski Związek Łowiecki chciałby wpisać na krajową listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego, aby “przyczyniać się do pokoju, równości, szacunku i refleksji nad odpowiedzialnością za kształtowanie warunków życia przyszłych pokoleń”.
Ja tu wcale nie zamierzam wylewać dziecka z kąpielą. Nie trzeba mnie przekonywać, że to za sprawą myśliwych restytuowano niektóre gatunki, a inne dzięki ich opiece przetrwały. Ja wiem, że myśliwi tępią kłusowników, a w razie epidemii, trudno ich zastąpić. Ale trzeba na nowo porozmawiać o myślistwie. O cymbałach, którzy strzelają do wilków, mylą żubra z dzikiem i robią jatkę wśród chronionych ptaków.
Tylko nie mówcie mi o tradycji. Kołtun polski (włosy sklejone łojem) też był tradycją. I na szczęście nikt go nie zdążył wpisać na listę UNESCO.
