Mamy znów rząd większościowy i koalicję jak się patrzy. Polityczny kryzys został zażegnany. Niby ta sama koalicja, a jednak nie ta sama. Nie ta sama nie tylko z powodu wstydu Prawa i Sprawiedliwości, który nakazał wręczenie nominacji Andrzejowi Lepperowi późnym wieczorem i bez udziału mediów, by broń Boże jakieś fotografie i nagrania do gazet i telewizji nie trafiły, ale także dlatego, że sytuacja polityczna się zmieniła. Otóż to nie jest ta sama koalicja, nie tylko dlatego, że nie ma jeszcze niezbędnej większości i musi się posiłkować nowym klubem tworzonym w pośpiechu przez PiS, by Leppera wypchnąć, a w tym klubie są głównie uchodźcy do Leppera, co żadnej przyjaźni nie wróży. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy po 1989 r. mamy sytuację, że wyrzuca się wicepremiera z rządu, by po niecałym miesiącu dać mu tę samą posadę, co jest zdarzeniem zdumiewającym.
Dotychczas, gdy koalicję zrywano, to zrywano, bo były powody i drugi raz do tej samej rzeki nie wracano, chyba że po wyborach, które zawsze stanowią rodzaj nowego otwarcia. Teraz najwyraźniej zerwano bez powodu, skoro powrót był w gruncie rzeczy dość łatwy i największym problemem okazało się publiczne wręczenie nominacji wicepremierowi. Nie tylko dlatego, że widać już wyraźnie, iż Jarosław Kaczyński nie jest genialnym politycznym strategiem, który na każdą okazję ma wiele scenariuszy i z każdej opresji wychodzi bez szwanku. Tym razem nie miał nawet jednego scenariusza zapasowego. A przecież jeszcze kilka miesięcy temu z prawdziwą wyższością oznajmiał Platformie Obywatelskiej, że ta jest partią do niczego, bo nie ma zapasowych scenariuszy, podczas gdy on ma je zawsze. Nadmiar pychy, która teraz została ukarana?
Może przede wszystkim dlatego sytuacja jest nowa, że Lepperowi tak bardzo udało się uwikłać w zawiązywanie starej koalicji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, o którym wręcz mówi się jako o notariuszu zawartego porozumienia. To prezydent ma być teraz gwarantem, to o nim się najwięcej mówiło, do niego prawie w ostatniej chwili jeździł Andrzej Lepper. Dotychczas Jarosław Kaczyński starał się chronić brata przed bieżącymi zawirowaniami w polityce wewnętrznej, bardzo dbał, by autorytet prezydenta nie ucierpiał po codziennych koalicyjnych bijatykach, by omijał go brutalny język sporów. Teraz, tak to przynajmniej wygląda, schował się za jego plecami.
To prezydent ma pilnować by był spokój i pokój. To spory ciężar złożony na barki prezydenta, który w ogóle w swej roli nie czuje się pewnie. Widać, że ta rola go stresuje, że nie ma jeszcze pewności, jaki wybrać sposób sprawowania urzędu. Nie ma zaplecza dbającego i jego wizerunek, co powoduje zbyt wiele wpadek. Teraz jeszcze dojdzie rozstrzyganie nieuchronnych politycznych sporów i to w kwestiach, które są ważną domeną prezydenckiej działalności. Wiemy, że zasadnicze różnice dotyczą polityki zagranicznej, zwłaszcza zaś wysyłania żołnierzy na zagraniczne misje. Samoobrona chce, by wojsko wróciło z Iraku i nie chce wysyłania go do Afganistanu, gdzie toczy się regularna wojna i jest coraz niebezpieczniej. Tymczasem to właśnie prezydent będzie musiał w tych sprawach podejmować decyzje. Jak więc ma być mediatorem i gwarantem w sprawach, które koalicjantów zasadniczo różnią i w których zbliżenie stanowisk nie jest możliwe?