Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

M jak manipulacja... w polskiej polityce

Jacek Deptuła [email protected]
infografika Monika Wieczorkowska
Gdyby Kazimierz Marcinkiewicz oświadczył się Joannie Senyszyn, a Janusz Palikot zażądał urzędowego zalegalizowania związku z Jackiem Kurskim - chyba już bym się nie zdziwił.

Bo w polskiej polityce brakuje tylko posłanki z brodą i senatora o dwóch głowach. Niewykluczone, że dzięki tym przymiotom ciała (bo przecież nie umysłu) mogliby skutecznie powalczyć o prezydenturę.

M jak miłość
Pośród tej politycznej menażerii - reprezentowanej m.in. przez Nelly Rokitę, Palikota, Leppera, Kurskiego, Czarneckiego czy Millera - kilka dni temu wybuchła bomba. Były premier RP Kazimierz Marcinkiewicz porzucił żonę z czworgiem dzieci i oświadczył się tajemniczej blondynce, finansistce z londyńskiego City! Tym romansem żyje już cała Polska, bo jest pięknie jak w najgłupszej telenoweli. On: znany, zarabiający w Londynie mężczyzna (mówią, że nawet przystojny), 50-letnie "ciacho", otrzaskany z wielkim światem - zdradził żonę. Ona: blond piękność niemal w wieku jego córki, zakochana. Jak mówi jej narzeczony - "taka mała, a wielka; wspaniała, niezależna, ambitna, z zasadami". Tytuły brukowców, czołówki poważnych gazet i mediów elektronicznych euforycznie informują o skandalu.

Romans skomentował też premier Donald Tusk, który - jakby przypadkiem - odkrył we wtorek, że w Polsce jest kryzys ekonomiczny. Ba, z wyżyn swego majestatu głos zabrał nawet arcybiskup Leszek generał Sławoj Głódź.

Ale w tym szaleństwie jest metoda. Marcinkiewicz nie przypuszczał, że w pogoni za popularnością i z nadzieją na powrót do polityki wpadł w zastawione przez siebie sidła. Nadal chciał być swojakiem, bratem-łatą zwyczajnego Polaka, któremu nieobce są grzechy przeciętnych śmiertelników. Z żałosną miną młodego kochasia udzielał wywiadów bulwarówkom, a w telewizji - na żywo! - zadeklarował: "Tak, zaczynam z moją wybranką nowe życie"... Żenujące. Niestety, to fragment większej całości polskiego półświatka politycznego.

Wydawało się, że po słynnej wpadce z pajacem Stanem Tymińskim, który w 90. roku omal nie został prezydentem, klasa polityczna będzie się z wolna cywilizowała.

Wydawało się, że to tylko wypadek na drodze do demokracji. Jednak politycy zbzikowali na punkcie sondażowej popularności. Od czasu kampanii wyborczej z 2005 roku ćwiczą na nas "naukowe" wzorce tzw. marketingu politycznego. Z angielska nazywa się to public relations (kontakty z otoczeniem), w skrócie PR, co czyta się "pi-ar". W Polsce przyjęła się - i święci triumfy! - najgłupsza jego odmiana.

A duża część z nas daje się na to nabierać. Jacek Kurski powiedział niegdyś to, co jest istotą współczesnego polskiego "pi-aru": ciemny lud to kupi.

Niesłusznie mówi się, że prekursorem nadwiślańskiego PR był właśnie Kazimierz Marcinkiewicz. Otóż nie. Pierwszym, który skutecznie sięgnął po metody manipulacji wyborcami, był Andrzej Lepper.

M jak moda na sukces
Twórca Samoobrony, który w walonkach i waciaku, z widłami w rękach, blokował drogi, zasiadł w końcu w fotelu wicepremiera. W garniturze szytym na miarę, opalony jak każdy światowiec, został trzecią osobą w państwie.

Z kolei Kazimierz Marcinkiewicz, którego uważa się za najwybitniejszego praktyka PR, to najlepszy przykład tego, jak pustosłowie, nijakość i - niezbędny w polskiej polityce talent estradowy - wynoszą na szczyty.

Kiedy Marcinkiewicz został premierem IV RP, napisałem o nim krótki pamflet. Nie mogłem pojąć, jak człowiek, którego z cylindra wyciągnął Jarosław Kaczyński, może stanąć na czele rządu 38-milionowego narodu. Wytknąłem mu koniunkturalizm, obłudę, wazeliniarstwo i wyjątkowo elastyczny kręgosłup (sprawdziło się co do joty).

Ten nauczyciel fizyki i kurator oświaty z Gorzowa Wlkp. na początku lat 90. był działaczem Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, później Akcji Wyborczej Solidarność, by wreszcie usadowić się w zwycięskim Prawie i Sprawiedliwości. Był też filarem stowarzyszenia rodzin katolickich. Te okręty opuszczał Marcinkiewicz, ilekroć widział, że nabierają wodę.

Gdy był wiceministrem edukacji w rządzie Hanny Suchockiej, media ochrzciły go mianem "seksuologa" - walczył jak lew, by nie wprowadzać do szkół wychowania seksualnego. W to miejsce żądał, by religia stała się pełnoprawnym przedmiotem.

Elastyczny kręgosłup Marcinkiewicza pozwolił mu wybrnąć z dylematu kary śmierci - był za, a nawet przeciw. Mówił, że jako konserwatysta jest za karą śmierci. Ale uznał autorytet papieża Jana Pawła II, który głosił zasadę nienaruszalności życia ludzkiego. "Zatem to, co do tej pory uważałem za możliwe, stało się dla mnie niemożliwe". Cały Kaziu, jak mówili w radiowym kabarecie.

W 2001 roku niezadowolony z polityki prezesów ZChN odszedł - bo stronnictwo przestało się liczyć. Miał to być - cytuję - "protest przeciwko kunktatorskiej i oportunistycznej polityce władz ZChN". Podczas premierowania znakomicie wyczuł to, czego chce słuchać polski przaśny lud. W niedziele chodził manifestacyjnie z małżonką do kościoła, później tańczył na studniówce córki, grał w piłkę, lepił bałwana i wykrzykiwał w Brukseli, jak jego nastoletni syn, słynne "yes, yes, yes!".

I co? Przez dwa lata Marcinkiewicz bił rekordy popularności. A i dziś lokuje się w pierwszej piątce. Niepojęte, ale cóż - ciemny lud go kupił.

M jak mąż
Trudno mieć za złe facetowi po pięćdziesiątce, że przeżywa fascynację ostatnim fajerwerkiem hormonów. Rozumiem, że starsi panowie lansujący młodziutkie panienki mogą u części wyborców zyskać miano macho. Ale niebawem przeżyją w alkowie frustrację obawiając się, czy sprostają temu wykreowanemu wizerunkowi. Czytając w brukowcach osobiste zwierzenia zakochanego Kazimierza zrobiło mi się żal jego rodziny, a nawet narzeczonej (swoją drogą - czy mąż opowiadający bulwarówkom o swoich oświadczynach to już bigamista, czy tylko zwykły łobuz?).

Kiedy Marcinkiewicz zorientował się, że głośny wywiad, w którym opowiadał "Super Expressowi" o swoim nowym związku przyniesie szkodę jego wizerunkowi - zaczął bajać, iż poda gazetę do sądu. Przy okazji zwierzył się, że - niczym w klasycznym serialu - śledzi go tajemnicze czarne BMW.

Swego czasu Lepper zyskał na popularności, kiedy przyznał się brukowcom, że raz zdradził żonę. I bynajmniej nie chodziło o niezbyt rozbudzoną intelektualnie Anetę Krawczyk. Dziś ta biedna kobieta twierdzi, że były wicepremier lubował się w praktykach sadomasochistycznych.

M jak misja
Przykład Marcinkiewicza to zaledwie fragment większej całości. Po dwudziestu latach nadwiślańskiej demokracji okazało się, że najważniejszy w karierze politycznej jest ów magiczny "pi-ar". Nie jest już istotne, co się mówi, ale - jak i w jakim opakowaniu. To karykatura polityki. Myśli zastępowane są elegancką fryzurą, programy - szkoleniem u fachowców od PR, a idee - dobrze dobranym kolorem koszuli i opalenizną...

Romans Marcinkiewicza i proces Leppera to sygnał alarmowy dla Donalda Tuska i jego ekipy, że nie tędy droga. Ze zdumieniem np. przeczytałem w jednym z tygodników informację o prawdziwej przyczynie dymisji ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Dwa dni wcześniej Ćwiąkalski, który był obrońcą aferzysty - senatora Stokłosy, pojawił się u niego na imieninach. Z prezentami i życzeniami. Ponoć Tuskowi doradzono, że jego wizerunek nie ucierpi, jeśli zdymisjonuje ministra nie za przywiązanie do swego niecodziennego klienta, lecz za samobójstwo mordercy. Nawiasem mówiąc, b. minister pochwalił się w mediach, że dzięki dymisji znów będzie lepiej zarabiał. Kilkaset tysięcy zł rocznie więcej.

Po z górą roku widać, że starannie przygotowany przez sztab fachowców wizerunek premiera zaczyna, jak każda "pi-arowska" bańka mydlana, pękać. O irlandzkim cudzie już strach mówić. Na usta cisną się inne pytania: czy specjaliści od wizerunku premiera Tuska znają odpowiedź na pytanie, jak jego gabinet ochroni Polaków przed skutkami światowego kryzysu? Życie publiczne to nie tylko zgrabne bon moty, marynarki od Bossa i efektowne riposty na zaczepki opozycji. Coraz częściej mam wrażenie, że Tusk nie zerwał z praktyką rządu PiS.

Wówczas polska polityka ograniczała się do oskarżeń i pyskówek w kręgu kilkudziesięciu ciągle tych samych ludzi ze szczytów władzy. A programy - jak choćby sławetne jednomandatowe okręgi wyborcze czy 2 tysiące kilometrów autostrad - leżą w szufladzie. Najtrafniej nazwał to publicysta Maciej Rybiński. Według niego polskie partie od lat mają jeden uniwersalny program: "Będzie lepiej!".

Służba zdrowia - bez zmian. Nie zanosi się na to, by rząd skończył z fikcją powszechnych studiów. Uczelnie produkują setki tysięcy studentów, bo maturę zda każdy, kto potrafi jako tako się podpisać i poprawnie rachować do ośmiu.

Polityka stała się więc konkursem piękności i wyścigiem doradców PR. A nagrodą jest parlamentarna lub rządowa fucha oraz poselskie zarobki (za kilka tygodni będziemy świadkami obłędnej walki o fotele posłów do Parlamentu Europejskiego). Rząd nie ma strategii walki z kryzysem, który już nawet nie puka, ale wali do drzwi. W miniony poniedziałek premier zakomunikował, że do soboty czeka na ministerialne projekty oszczędności budżetowych. Chodzi o... 17 miliardów złotych! Z punktu widzenia PR decyzja znakomita: mamy oto twardego faceta, który w pięć dni znajdzie takie pieniądze.

Nic dziwnego, skoro w Polsce jedynym horyzontem planowania są trzy daty. Rok 2009 - wybory do Parlamentu Europejskiego, rok 2010 - wybory prezydenckie i 2011 - parlamentarne.

Demoralizacja polityki sięga dna. Agencje PR zarabiają krocie na tabunach polityków, którzy chcą nauczyć się, jak kłamać, żeby zyskać na wizerunku. Nawet żałosna dziś lewica, zamiast programu, wyświetla działaczom 40-minutowy film z kampanii Baracka Obamy. Jedno z przykazań brzmi: do zdjęcia należy patrzyć nie w obiektyw, lecz w dal. Bo oglądający wypadają wtedy, jakby patrzyli w przyszłość... Jak się ma niewiele do powiedzenia, to - rzeczywiście - najlepiej wpatrywać się w świetlaną przyszłość. Albo zwoływać konferencje prasowe z wibratorem w ręku lub świńskim ryjem na talerzu. Czy premier Tusk zapytał trefnisia Palikota, ile jego cennych rad z komisji "Przyjazne państwo", weszło w życie?

Samotnie radzi sobie niewielu. Wzruszył mnie Tadeusz Cymański z PiS. "Dykcji nauczyła mnie mamusia, kiedy byłem dzieckiem. Potem jeszcze, już w starszym wieku, kiedy byłem ministrantem, wziąłem udział w kursie dla lektorów Pisma Świętego zorganizowanym przez Kurię Biskupią w Gdańsku. Bo, jak się to mówi w polityce: najgorzej wzbudzać obojętność".

Dobry rok temu do języka polityków weszło nowe bełkotliwe określenie: spin doktor. To po polsku "lekarz wizerunku", "chirurg reputacji", którego zadaniem jest nadawanie sprawom dynamizmu i pożądanego przez "pacjenta" kierunku.

Rzeczywiście, leczenia wymaga czołówka polskiej klasy politycznej. Najlepiej, gdyby to było chirurgiczne cięcie podczas wyborów.

M jak media
Rewolucja technologiczna sprawiła, że większość mediów, szczególnie elektronicznych, ma niebagatelny udział w ogłupianiu społeczeństwa i polityków.

Bezwzględna pogoń za zyskiem sprawiła, że informacja stała się w większości tandetnym towarem. Towarem, który musi być sprzedawany całą dobę. Czymś trzeba przecież zapełnić program. Media, by się utrzymać, potrzebują ciągle świeżego mięsa, które często okazuje się padliną. Jeśli jej nie ma - same kreują wydarzenia. W ten sposób doszło do swoistej symbiozy mediów i środowisk politycznych.

Cóż stało na przeszkodzie, by Marcinkiewicz powiedział dziennikarzom bulwarówek: przepraszam, nie będę rozmawiał, to moja prywatna sprawa?

Mówią, że wszystko się w życiu kończy. Prócz "Mody na sukces".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska