MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Małgorzata Braunek: - Granie symbolu jest trudne

Rozmawiał Roman Laudański [email protected]
Małgorzata Braunek podczas spotkania w inowrocławskiej Bibliotece Miejskiej.
Małgorzata Braunek podczas spotkania w inowrocławskiej Bibliotece Miejskiej. Dominik Fijałkowski
Jako młoda dziewczyna nie miałam problemów z urodą, a jako osoba dojrzała pogodziłam się z upływem czasu. Rozmowa z Małgorzatą Braunek, aktorką.

- Trudno zrozumieć, jak będąc na szczycie...
- ...na jakim szczycie?

- ...będąc gwiazdą nagle powiedziała pani aktorstwu "dziękuję".
- Wszystko zależy od traktowania "szczytu". Chciałam zmienić moje życie i nie dlatego, że w aktorstwie osiągnęłam jakieś wielkie wyżyny.

- Może ominęły panią ważne role, coś pani przez to straciła?
- Nie mogło mnie nic ominąć, ponieważ podjęłam właściwą decyzję.

- Koledzy - reżyserzy, scenarzyści - nie próbowali wtedy wołać: stój, Małgośka, nie pędź tak, bo mamy dla ciebie nowe role?
- Widocznie nie mieli. A może wszyscy mieli mnie już dosyć?

- Nie miała pani innej wizji zagrania roli Oleńki w "Potopie"? Wyszła "lelawo"...
- Przecież nie można było zmieniać Henryka Sienkiewicza! Gdybyśmy zagrali inaczej, to zostalibyśmy "zlinczowani" przez krytykę i opinię publiczną. Już sam fakt, że w tym filmie zagraliśmy razem z Danielem Olbrychskim spowodowało lawinę anonimów. Zarzucano mi, że nie mam prawa pretendować do roli świętej Polki. Inna interpretacja nie wchodziła w rachubę.

Czytaj: Przyjemnie coś zagrać

- Za to rola Izabeli Łęckiej z serialu "Lalka" umożliwiła pani pełniejszą grę aktorską.
- Izabela była kobietą z krwi i kości, a Oleńka to symbol. Granie symbolu nie jest łatwe.

- Czemu zdecydowała się pani wrócić do aktorstwa?
- Po siedemnastu latach zrozumiałam, że aktorka, którą byłam, nie rozpłynęła się we mgle, że ona nadal we mnie jest i że po prostu lubię grać. Pomyślałam, że jak się coś zdarzy, to czemu nie? No i się zdarzyło. Aktorstwo sprawia mi - myślę, że i widzom - satysfakcję i radość. Nie zabiegam ani o role, ani o popularność. Po prostu przyjmuję to, co do mnie przychodzi.

- "Czas nas uczy pogody" jak śpiewa Stanisław Soyka?
- Mnie tego uczy moja buddyjska praktyka. Oczywiście gdzieś ją w sobie zawsze miałam, bo nie jestem osobą ponurą. Moja pogoda polega na akceptacji tego, co oferuje życie, przyjmowaniu go takim, jakim jest. To jest zgoda na siebie. I na życie.

- Łatwo pogodzić się z przemijaniem?
- Na tym świecie nie ma rzeczy stałej, choć bardzo pragniemy zachować, ocalić - np. młodość, chcemy by była wieczna.

- Przepraszam, miała pani problem z przemijającą urodą? Makijażu, botoksu nie widzę, o operacjach plastycznych nie wspomnę.
- Jako młoda dziewczyna nie miałam problemów z urodą, a jako osoba dojrzała pogodziłam się z upływem czasu. Nie chcę stwarzać pozorów, że w ogóle nie mam z tym problemów. Ciało staje się coraz mniej wydolne. Tu mnie boli, a tu strzyka. Rano trzeba wziąć tabletki, a po południu inne. Operacje plastyczne, botoks nie wchodzą w rachubę. Nie potępiam tego, ale z faktu, że akceptuję przemijanie i zmiany, które przynosi - postanowiłam się godnie zestarzeć.

- Podróżuje pani po kraju z promocją książki "Jabłoń w ogrodzie morze jest blisko". Jacy jesteśmy?
- Martyrologia była i nadal jest bardzo ważna w naszej historii, podkreślamy to na każdym kroku. Może stąd to nasze stałe karmienie się polskim cierpiętnictwem? Jednak obserwując życie społeczno-polityczne widzę, że zmiany nadchodzą - powoli, bo powoli - ale proces się zaczął. Mimo podziału myślę, że jednak większość z nas, a szczególnie młodzi ludzie, nie chce utożsamiania się z obrazem narodu szczególnie cierpiętniczego, a przez to specjalnie uprzywilejowanego. Pewnie dlatego jesteśmy dość ponurzy. Bardziej koncentrujemy się na negatywach niż radości i pięknie, które też nas otacza. Radość z życia wyszłaby nam wszystkim na zdrowie.

- Przyznała się pani do śledzenia życia społeczno-politycznego, co chyba kłóci się z obrazem człowieka medytującego, a może to stereotyp?
- Stereotypem jest postrzeganie medytacji jako oddzielenia od rzeczywistości. Medytacja nie jest chowaniem się, ucieczką od codzienności. Wprost przeciwnie - praktyka medytacji prowadzi nas do coraz głębszego połączenia z rzeczywistością. To pomaga w zbliżeniu do życia i siebie samego. To między innymi jest efektem praktyki medytacyjnej. W tym wszystkim nie należy zapominać, że to jest ścieżka duchowa, ale ta duchowość jest bardzo uniwersalna, tak naprawdę nie należy do żadnego systemu religijnego. Jest tu i teraz pod naszymi stopami.

- Co umyka w zabieganiu?
- Mnóstwo czasu tracimy na rzeczy błahe, nieistotne. Nie znajdujemy spokoju i harmonii, tracimy siły, brakuje nam optymizmu. Postrzegamy życie negatywnie.

- Kolejnym stereotypem jest panująca moda na buddyzm?
- Nie zgodzę się, że to jest trendy. Jest w nas potrzeba poszukiwania. Świat wymaga od nas bycia bardzo skutecznym. Mamy być zdrowi, silni i gotowi. A my czujemy, że gdzieś trzeba naładować akumulatory. Gdzie to zrobimy, zależy od naszych indywidualnych potrzeb.

- Religia, wiara jest potrzebna człowiekowi do życia?
- Okazuje się, że tak. Człowiek jest stworzeniem duchowym. Wszystkie zjawiska i istoty pojawiające się na ziemskim i nieziemskim świecie są duchowe.

- Wspólne praktykowanie zen pomogło przez prawie czterdzieści lat utrzymać pani i Andrzejowi Krajewskiemu małżeństwo?
- Nie postrzegam wszystkiego przez jeden pryzmat. Oboje praktykujemy, jesteśmy nauczycielami i pewnie nam to pomogło. Wspólna droga jest naszym spoiwem. Byłoby nam trudniej, gdybym była ortodoksyjną katoliczką, a on buddystą. Ale - wierzę w siłę miłości! Jeśli byliśmy sobie od początku przeznaczeni, to różnice łatwiej było prze-zwyciężyć.

- Pochodzi pani z rodziny ewangelicko-katolickiej. Co skłoniło panią do przejścia na buddyzm?
- Poszukiwania. Miałam wtedy już prawie 30 lat. Czułam, że muszę znaleźć coś nowego, zrozumieć siebie.

- To był moment, kiedy po sukcesach w "Potopie" i "Lalce" zniknęła pani z ekranów?
- Mniej więcej.

- Proszę przypomnieć, jak to było być gwiazdą w PRL-u? Miała pani talony na meblościankę lub malucha?
- W tamtych czasach nie miałam mieszkania, nie ja jedna. Dowiedziałam się o prezesie prezesów spółdzielni mieszkaniowych, który je przydzielał. Tylko trzeba było chodzić, przypominać się i często dzwonić.

- I pani, gwiazda, musiała...
- A jak! I to ile razy.

- Cała Polska na kolanach przed pani urodą i talentem, a pani musiała...?
- Oczywiście, że tak. Nie tylko ja. Już sam fakt, że on mnie przyjął, był sukcesem!

- Może ludzie zaczepiali panią prosząc o autograf?
- To tak, nawet było to dla mnie bardzo uciążliwe. Natomiast trudno porównywać uciążliwość bycia gwiazdą obecnie, z tym, co działo się przed laty. Teraz gwiazdy często czują się osaczone przez paparazzich. Zero prywatności.

- Za panią też chodzą?
- (śmiech) Za stara już jestem. Ale kiedy wróciłam do aktorstwa i wystąpiłam w serialu "Nad rozlewiskiem", na targowisku podbiegła do mnie pani w moim wieku z okrzykiem: - Pani Małgosiu, to pani?! - Tak, ja. Zaczęła mnie całować i dodaje: - No, tak się cieszę, że panią widzę. I dobrze, że pani gra w tym "Rozlewisku", bo w życiu bym pani nie poznała! (śmiech)

- Każdy z nas powinien mieć własne "Rozlewisko"?
- To byłoby fantastyczne. Podejrzewam, że wtedy mielibyśmy trochę inny stosunek do siebie samych, do świata wokół nas. Ludzie tego potrzebują.

- Opowiedziała pani w książce o swoich wcześniejszych małżeństwach z Januszem Guttnerem i Andrzejem Żuławskim?
- Niewiele. Nie skupiałam się na tym. Nie chciałam, żeby ta książka spowodowała zainteresowanie tabloidów. Nie ma w niej sensacyjnych wątków.

- W rozmowie przewija nam się wątek przemijania. Buddyzm oswoił w pani śmierć?
- Wydaje mi się, że tak, że jestem gotowa. Ale to się okaże dopiero "w praniu", kiedy będę kończyć swoje życie. (śmiech)

- W Związku Buddyjskim "Kanzeon" może pani udzielać ślubów i prowadzić pogrzeby, co pani sądzi na temat ewentualnego kapłaństwa kobiet w Kościele katolickim.
- Nie rozumiem, dlaczego kobiety w dzisiejszych czasach są wykluczone z jakiejkolwiek sfery. Buddyzm na Zachodzie jest bardziej postępowy. A w Kościele? No cóż, zobaczymy, ale - akurat - to nie jest mój problem.
Artur Cieślar
autor książki "Jabłoń w ogrodzie morze jest blisko"
- Najtrudniejszym momentem w pracy nad książką była se-lekcja materiału. Oczywistym było, że książka typu rozmo-wa-rzeka powinna odnosić się do życia Małgosi. Jednak podczas pracy spontanicznie wyniknęły nam rozmowy na temat miłości, przyjaźni, par-tnerstwa, relacji rodzice-dzie-ci, syndromu kata i ofiary, któ-re stały się osobnymi rozdzia-łami. Początkowo chcieliśmy ożenić obie części. W końcu odrzuciliśmy ten pomysł, by nie dezorientować czytelnika. Czego zatem nie ma w naszej książce? Tego, co być może będzie w drugiej!

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska