- W dziennikarstwie jest tak, że trzeba umieć rozmawiać i z księdzem, i z prostytutką - mówił Marcin Meller, dziennikarz i prezenter telewizyjny na spotkaniu ze żnińską młodzieżą.
Meller pewnie nie przyjechałby do Żnina, gdyby nie upór Bartosza Woźniaka, nauczyciela historii i opiekuna szkolnego Klubu Europejskiego w "jedynce". - Po śmierci Stefana Mellera, ojca pana Marcina, zwróciłem się z prośbą do członków rodziny, czy wyrażą zgodę, aby profesor stał się patronem naszego koła europejskiego.
Udało się. Podczas spotkania w żnińskiej szkole Marcin Meller przekazał książki napisane przez ojca, a także jedną z pamiątek po nim. Później gościa zasypano pytaniami dotyczącymi jego pracy, dzieciństwa, rodziców.
Skąd to dziennikarstwo?
- Nauczyciele mówili, że nie da się ze mną wytrzymać. Rodzice też się denerwowali, że ze szkoły wracałem trzy godziny... Zawsze interesował mnie świat, pasjonowali inni ludzie. Nie potrafiłem długo usiedzieć w miejscu. Nie nadawałbym się na naukowca. Nigdy tej decyzji nie żałowałem. Poznałem mnóstwo ludzi. To zawód, w którym trzeba umieć rozmawiać z każdym - profesorem, księdzem, prostytutką, drwalem w lesie i przemytnikami. Poza tym zjeździłem wiele krajów na świecie. Byłem zresztą przez wiele lat dziennikarzem w tygodniku "Polityka".
Miejsca, do których się wraca...
- Przez całe lata Afryka była moją największą miłością. Na początku jeździłem tam choćby z Marcinem Kydryńskim. Ostatnio wciąż wracam myślami do Gruzji. Powiedziałbym: nasza polska gościnność w wersji skrajnej to nic w porównaniu z tym, co wyrabiają Gruzini. Są nieprawdopodobnie gościnni. Niech tylko ktoś we wsi zapyta ich o drogę... Zostanie na trzy dni! Jest jeszcze jedno miejsce - to Istambuł. Bo tu w jednym miejscu mam pół historii świata. I to pasjonuje. Może dlatego ostatnio zacząłem się uczyć tureckiego.
Ryszard Kapuściński był dla mnie...
- Kapuściński był dla dziennikarzy niczym bóg. Jednocześnie ujmował swoją skromnością. Jak wchodził do "Wyborczej", młodzi dziennikarze mieli go za świętość, a on grzecznie podchodził do nowych, podawał rękę i...: "Ryszard Kapuściński jestem" - mówił z rozbrajającą skromnością. Pamiętam, że kiedyś odebrałem w domu telefon. Usłyszałem: "Ryszard Kapuściński". To tak, jakby do księdza z wiejskiej parafii zadzwonił sam papież. Zaprosił mnie do domu. Mówił, że czytał mój artykuł o wyprawie do Afryki. Przekazał mi swoje kontakty w Ugandzie i Etiopii. Dał mi też kopertę. To był rok '95, a tam 300 dolarów... Powiedziałem: "Ale panie Ryszardzie!" A on: "To takie stypendium..." Później się dowiedziałem, że taki właśnie był... Wspierał i obdarowywał wielu, jak choćby dziennikarza Adama Wajraka przed jedną z jego wypraw.
Iść w ślady ojca?
- Mój ojciec, Stefan Meller, był ministrem w rządzie Marcinkiewicza. Poglądy miał jednak bardziej na... lewo. Nie to jednak się liczyło. Ważny był interes wspólny, Polska. Ojca nie nazwałbym politykiem. Był naukowcem. Ja tym drugim nigdy nie będę, chociaż tata miał do mnie o to żal. A politykiem? Kto wie? Może któregoś dnia wykonam jakiś rodzaj pracy dla kraju? Bo jak widzę w telewizji tę paplaninę... Chociaż są i tacy, których cenię. Jak Michał Boni - był moim wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim. Ten człowiek, pozostający raczej w cieniu, w swojej pracy kieruje się sprawami dobra narodowego.
W dzieciństwie...
- Rodzice zmuszali mnie do czytania. Tata upierał się na przykład przy Sienkiewiczu. A ja uwielbiałem książki Aleksandra Dumasa i wielu innych pisarzy (ostatecznie przez Sienkiewicza przebrnąłem na studiach). Wpajali mi, że czytanie to podstawa. Odnieśli sukces. Książki czytałem pod kołdrą, świecąc latarką. W dzieciństwie miałem różne pomysły na przyszłość. Po głowie chodziło mi kiedyś, żeby zostać oceanografem. A hobby? Zbierałem papierki od czekolad. Później się tego wstydziłem, że to zajęcie bardziej dla dziewczyn. Jest też pewne zdarzenie związane z ojcem, którego do końca życia nie zapomnę. Jego jajecznica na cukrze!
Popularność doskwiera?
- Mam paczkę przyjaciół z liceum i studiów. Często się spotykamy. To najbezpieczniejsze znajomości. Człowiek nie wie, czy nowy "przyjaciel" nie ma przypadkiem jakiegoś ukrytego interesu... Na imprezy chodzimy z żoną oddzielnie. I dopiero wewnątrz siadamy wspólnie w gronie znajomych. To celowe. Żeby nie dać paparazzi i tym różnym "pudelkom" pożywki. Staramy się strzec swojej prywatności. A popularność może szkodzić, gdy jadąc autem przekroczy się prędkość. Policjanci niezbyt lubią dziennikarzy. Szczególnie w Warszawie.
Z "Polityki" doTVN-u
- W telewizji znalazłem się przypadkiem. Kiedyś opowiadałem o Afryce. Oglądał to Mariusz Walter. Spodobało mu się. Zaprosił mnie na rozmowę. I tak się zaczęło. Nie chodziłem na castingi, nie starałem się o pracę w TV.
Gdybym miał coś zmienić...
- Moi znajomi są rodzicami. Więc pewnie teraz i mnie to czeka. W sensie pracy nie chciałby zmieniać niczego.