Michael Phelps zdobył wczoraj dwa złote medale - na 200 m stylem motylkowym i w sztafecie 4x200 m stylem dowolnym. Dzięki temu z 11 złotymi krążkami (ma też dwa brązowe medale) stał się najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii nowożytnych igrzysk olimpijskich. Wyprzedził Carla Lewisa (USA, 1984-1996) i Paavo Nurmiego (Finlandia, 1920-1928), Marka Spitza (USA, 1968-1972) oraz Larisę Łatyninę (ZSRR, 1956-1964), którzy mają po osiem olimpijskich laurów.
Niesamowity Phelps to jednak absolutny fenomen, bo osiągnął to w epoce, gdy wszyscy czołowi sportowcy mają niemal równy dostęp do specjalistycznego treningu, a różnice na mecie liczone są w setnych częściach sekundy.
- O Phelpsie można mówić na dwa sposoby - albo godzinami, albo kwitując jednym słowem - to jest nadpływak - mówi o zawodniku USA trener polskiej kadry Paweł Słomiński.
Nadludzkie możliwości organizmu i talent Amerykanina to jedno, ale dyscyplina i ciężka praca to nie mniej ważny element sukcesu. Phelps na jednym treningu potrafi pokonać 75 kilometrów, niekiedy jest tak wyczerpany, że wymiotuje. Przez ostatnie cztery lata opuścił zaledwie cztery dni podczas przygotowań do olimpiady.
Przed Phelpsem już tylko jedno wyzwanie w Pekinie: pobić rekord Marka Spitza, który w 1972 roku w Monachium siedem razy stawał na najwyższym stopniu podium. Trudno się spodziewać, by ktokolwiek mógł mu w tym przeszkodzić. - Nikt nie ma w tej chwili szans z nim wygrać. Nie sądzę też, żeby ktoś w przyszłości był w stanie powtórzyć jego sukcesy - mówi najlepszy polski pływak Paweł Korzeniowski.