https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Na dnie

Adam Willma
Willy Johem o 21.00 skończył służbę. Przecisnął się przez zaciemnione korytarze do swojej kajuty. Nastawił wodę na herbatę, otworzył konserwę, miał właśnie pokroić chleb, kiedy huknęło. Później drugi i trzeci raz. Była 21.16.

     Mężczyzna, za sprawą którego Johem 30 stycznia 1945 roku nie zjadł kolacji, nazywał się Aleksander Marinesko. Miał problemy. Kilka dni wcześniej balował w pijackim ciągu w bazie w Turku. Łamiąc rozkazy dowództwa w morze wyruszył z wielodniowym opóźnieniem. Aby się zrehabilitować, kapitan Marinesko postanowił iść na całość - skierował swoją łódź podwodną S-13 w pobliże Gdyni.
     "Za Naród Radziecki"
     
Marinesko przyglądał się "Wilhelmowi Gustloffowi" z odległości 700 metrów. Na pierwszej torpedzie marynarze napisali kredą "Za Leningrad". Wybuchła 26 metrów od dziobu roznosząc w pył pomieszczenia dla załogi. "Za Ojczyznę" odpokutować miały młodziutkie sanitariuszki ze służby pomocniczej. Ich prycze rozlokowano w pustym basenie otoczonym kolumnadą i przyozdobionym mozaikami. Żadna z kilkudziesięciu dziewcząt nie ocalała.
     "Za Stalina" utknęła w wyrzutni. Za to torpeda z napisem "Za Naród Radziecki" uderzyła w maszynownię, w połowie 208-metrowego kolosa. Na "Wilhelmie Gustloffie" zgasło światło. Chluba niemieckiego przemysłu stoczniowego, największy wycieczkowiec świata w ciągu 63 minut opadł na dno.
     Teoretycznie była nadzieja. Większość pasażerów wyposażona była w kapoki. Ilu było na pokładzie? Na pewno około tysiąca kadetów II jednostki szkoleniowej U-bootów. Resztę stanowili cywile. Lista z nazwiskami kończy się na pozycji 7 956. Dalej zabrakło już papieru. Wiadomo, że pierwszeństwo miały kobiety ciężarne oraz matki z dziećmi, ale kandydatów do ucieczki przed Rosjanami było wielokrotnie więcej niż miejsc na "Gustloffie". Żołnierze w gdyńskim porcie nie byli w stanie powstrzymać napierającego tłumu - nie sposób więc zliczyć tych, którzy na pokład wdarli się na dziko. Szacuje się, że było ich około dwóch tysięcy.
     Od trafień torpedami zginęło kilkaset osób. Pozostali próbowali znaleźć miejsce w szalupach ratunkowych i pontonach. Inni wskakiwali wprost do morskiej toni rozszalałej przez śnieżną zawieruchę. Najmocniejsi wytrzymywali kilkanaście minut.
     Główki pod wodą
     Łucja Bagińska trzymała w rękach swojego 9-miesięcznego syna. Nie potrafi przypomnieć sobie, w którym momencie dziecko wypadło jej z rąk. Kurczowo trzymała się pontonu. Ktoś w końcu pomógł jej dostać się do środka. Los chciał, że przeżyła jako jedyna - resztę rozbitków zabiło zimno. Pamięta przebudzenie na pokładzie okrętu ratowniczego: gorączkowy masaż, jakiemu poddawali ją pielęgniarze. Władzę w nogach odzyskała dopiero pół roku później.
     Pamięć innych była bardziej okrutna: pozostały w niej dziesiątki malutkich ciał obróconych nogami do góry. Bo dziecięce głowy były cięższe od nóg.
     Z pomocą "Gustloffowi" ruszył torpedowiec "Loewe" oraz kontrtorpedowiec "T 36". Udało im się wyciągnąć z wody ponad tysiąc osób. Godzinę po wypadku obok miejsca katastrofy przepływał wielki krążownik "Hipper". Jego kapitan w obawie przed radzieckim okrętem zdecydował jednak nie podejmować akcji ratunkowej, popłynął dalej miażdżąc potężną śrubą dziesiątki ciał i pontony. Tymczasem S-13 był już daleko. Kapitan Marinesko odpłynął, obawiał się problemów z torpedą, która cały czas tkwiła w wyrzutni.
     Tysiące ciał woda wyrzuciła na brzeg. Ułożono je w gdyńskiej hali targowej. Rodziny miały rozpoznawać krewnych. Tych, którzy nie mieli już rodzin, pochowano na gdyńskim Witominie. Jeszcze przed wejściem do Gdyni Rosjan Niemcy postawili na cmentarzu niewielki pomniczek. W 1947 roku kamień z pamiątkową tablicą usunięto - jako nazistowską pozostałość.
     Czego szukali Rosjanie?
     
Wrak od razu po wojnie otoczony był aurą tajemnicy. Nawet na mapach figurował najpierw jako "Łeba 1", a później jako "przeszkoda nr 73". W 1948 roku do penetracji wraku przystąpili Rosjanie. Stalowy brzuch olbrzyma rozrywali dynamitem przez trzy lata. Czego szukali?
     - Zapewne Bursztynowej Komnaty i depozytów muzealnych, które miał wieźć "Gustloff" - _twierdzi szef klubu płetwonurków "Rekin" Jerzy Janczukowicz, który dziesiątki razy nurkował na "Gustloffie". - Do tej pory nie wiadomo dokładnie co wiózł "Gustloff". Wiele przesłanek wskazuje na to, że mogła to rzeczywiście być Bursztynowa Komnata.
     Nie ma pewności, co udało się Rosjanom wydobyć z wraka. Janczukowicz sądzi, że niewiele: - _Dysponowali archaicznym sprzętem, który nie pozwalał na penetrowanie wnętrza. Tradycyjne skafandry nurków zupełnie nie nadają się do badania miejsc pełnych ostrych krawędzi. Do tego dynamit mógł zniszczyć ładunek. Bez wątpienia wewnętrzne ładownie nigdy nie zostały spenetrowane.
     **_Pocięte kotwice
     Janczukowicz brał udział w kilku polskich wyprawach na "Gustloffa". W swojej willi w Oliwie przechowuje pamiątki z tych wizyt: przy schodach stoi balustrada z międzypokładowego łącznika, w salonie rolę stolika pełni wielki sześcienny żyrandol z bawialni. Jest jeszcze optyczny celownik kompasu oraz bulaj. Wszystko w doskonałym stanie.
     Szef "Rekina" nie może sobie darować udziału w ekspedycji, w trakcie której z "Gustloffa" zdjęto trzy kotwice i śrubę: - To była inicjatywa jakiegoś partyjnego kacyka. Kotwice miały posłużyć nowo wybudowanym statkom. Bzdura - okazało się, że żadna stocznia nie potrzebuje niewymiarowych kotwic. Śruba z mosiężnymi łopatami leżała na półwyspie Westerplatte w bazie Urzędu Morskiego aż w końcu zniknęła.
     Kotwice ustawiono na Nabrzeżu Węglowym, w bazie Polskiego Ratownictwa Okręgowego. W 1978 roku przyjechali do Gdańska przedstawiciele niemieckiego producenta sprzętu nurkowego. W bazie Urzędu Morskiego zauważyli porzucone kotwice sygnowane nazwą statku. Zaproponowali, że zapłacą za nie kilkoma kompletami nowoczesnego sprzętu. Ale jeden z sekretarzy partyjnych uznał to za akt rewzjonizmu i kazał pociąć żelastwo na kawałki.
     
Dusza jęczy
     **Wbrew zakazom spoczywający na 45 metrach na dnie Bałtyku "Gustloff" uważany jest za Mekkę płetwonurków. W ostatnich latach namnożyło się statków wyspecjalizowanych w podwodnych wyprawach: - _Obiektywnie rzecz biorąc "Gustloff" jest mało atrakcyjnym wrakiem. Pozostał dziób z nazwą statku oraz rufa. Reszta za sprawą Rosjan wygląda jak wielkie pobojowisko
- mówi Jerzy Lissowski, właściciel statku "Hestia", który jako pierwszy wyspecjalizował się w rejsach dla nurków. -"Gustloff" to oczywiście marzenie wszystkich, ale ja staram się zwracać uwagę na ładniejsze wraki, na przykład "Franken".
     Lissowski z przyjaciółmi stworzył własną mapę wraków. Szczegółowe położenie obiektów jest jednak tajemnicą firmy, dlatego z GPS-a wolno mi spisać wyłącznie przybliżone położenie "Gustloffa": N 55 07, W 17 42.
     Na "Hestii" obowiązują twarde zasady nurkowania: - Nie ma mowy o łupieniu wraków. Nie pozwalam niczego wyciągać z wraków. Złupiony wrak przestaje być atrakcyjny dla nurków. Godząc się na na pozbawianie statków detali, działałbym wbrew swoim interesom.
     Arkadiusz Pytyński, kapitan żeglugi wielkiej, wielokrotnie schodził na "Gustloffa", później pływał komercyjnie własnym statkiem z nurkami: - Nie lubię tego wraku, bo niemal za każdym razem, gdy na niego płynęliśmy, bywały jakieś problemy. Przed paroma laty zginęła na nim dziewczyna. Mówi się, że dusza tego wraku jęczy.
     Podwodni turyści
     
Dziś nie ma już instytucji, która byłaby w stanie ponieść koszty gruntownego zbadania "Gustloffa". Według obliczeń Janczukowicza badanie takie musiałoby potrwać minimum dwa lata.
     Sprawę komplikuje dodatkowo zakaz nurkowania na "Gustloffie". Jeszcze w latach 80. poprosili o to niemieccy dyplomaci. Wrak co prawda leży 8 mil od polskiej strefy brzegowej, jednak w polskiej strefie ekonomicznej Bałtyku.
     - Od 1994 roku staramy się ściślej egzekwować ten zakaz. "Gustloff" uznany został za cmentarz wojenny i należy mu się szczególny szacunek - mówi Wojciech Drozd, szef inspektoratu ruchu morskiego w Urzędzie Morskim. - Musieliśmy interweniować, ponieważ od połowy lat 90. żywiołowo zaczęła się rozwijać turystyka nurkowa.
     - Nie wierzę, że władzom niemieckim chodzi o spokój na cmentarzu. Nurkowaliśmy na wraku dziesiątki razy i napotkaliśmy zaledwie kilka ludzkich szczątków. Większość ciał morze wyrzuciło na brzeg. Myślę, że prawdziwym motywem jest ładunek "Gustloffa". Prawda może zabrzmi brutalnie, ale tak jak w przypadku "Titanica" (1503 ofiary - red.), wielkie katastrofy zawsze stanowią atrakcję turystyczną - mówi Jerzy Janczukowicz.
     

Czapka Willy'ego
     
  • Aleksander Marinesko został Bohaterem Związku Radzieckiego, a jego wyczyn uznano za "natarcie stulecia". W rosyjskich podręcznikach próżno szukać słowa o cywilnych ofiarach na "Gustloffie".
         

  • Na witomińskim cmentarzu nadal nie ma tablicy upamiętniającej ofiary "Gustloffa". Sprzeciwiły się stowarzyszenia kombatanckie.
         

  • Willy Johem instruktor broni podwodnej dostał się do Niemiec. Ale postanowił wrócić na rodzinne Żuławy. Zmarł przed paroma laty w nędzy i zapomnieniu. Do końca życia nie rozstawał się z marynarską czapką.
         

  • Łucja Bagińska mieszka dziś w Gdyni. Sądziła, że jej synek Hans Jurgen zginął podczas katastrofy. Myliła się. Przed czterema laty Hans Jurgen odnalazł matkę przez Czerwony Krzyż. Przez telefon wyjaśnił, że uratował go niemiecki marynarz. Poprosił o poświadczenie, że przebywał z matką na "Gustloffie" niezbędne do uzyskania renty. Później już się nie odezwał.
         "Wilhelm Gustloff"
         Zbudowany w hamburskiej stoczni Blohm&Werft w 1938 jako największy statek wycieczkowy świata. Długość: 208 metrów. Szerokość: 23 metry. Prędkość maksymalna: 15 węzłów. Na pokładzie m.in.: kino, basen, sala koncertowa, sala gimnastyczna. Dla pasażerów: 463 kajuty, 1460 miejsc. Załoga: 426 osób.
         Półtora roku "Gustloff" woził wczasowiczów do Szwecji i Norwegii. W czasie kampanii wrześniowej służył jako okręt szpitalny. Później przemalowany został i przemianowany na pływające koszary II Jednostki Szkoleniowej U-bootów. Na dziobie zamontowano prowizorycznie dwa lekkie działa (jedno z nich po storpedowaniu statku urwało się miażdżąc wypełnioną ludźmi łódź ratunkową).

         Dlaczego uciekali?
         Na początku 1945 roku Rosjanie przebili się klinem w kierunku Berlina odcinając Prusy Wschodnie, a później również Pomorze. Wśród niemieckich cywili nastał strach przed Armią Czerwoną. 21 stycznia 1945 roku admirał Doenitz wydał rozkaz zrealizowania największego w dziejach planu ewakuacji - "Hannibal". Kobiety i dzieci miały zostać przewiezione na zachód Niemiec z portu Gotenhafen (Gdynia). W sumie drogą morską przewieziono około 2 milionów Niemców.

  • Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska