Andrzej Lepper przybył do robotników okupujących stocznię w Gdyni. Wizyta to tak niespodziewana, jak dzień wstający po nocy i piątek następujący po czwartku. Lider Samoobrony - choć przedstawił się wczoraj jako mediator - uwielbia takie okazje: do występu przed kamerami w roli obrońcy ludu pracującego miast i wsi, do wygłoszenia paru złotych myśli i ostrzeżeń przed wybuchem społecznym w całym kraju. Jeśli protestujący wpuścili Leppera, licząc na jakąś konstruktywną pomoc (a nie jedynie na frazesy) z jego strony, to należy im bardzo współczuć. Tylko ludzie pogrążeni w skrajnej rozpaczy, mogą pokładać nadzieje w tak beznadziejnym sojuszniku. Bo co on ma im do zaproponowania, co do powiedzenia? Z jakim pomysłem ich zostawi, gdy już sobie pojedzie? Statki zamówi dla Samoobrony? Kurs dolara zmieni? Zawróci koło historii młodego polskiego kapitalizmu, w której - tak jeszcze niedawno - prezes Szlanta startował po majątek stoczni jako "golas", a potem pokazywany był jako jeden z cudotwórców, menadżer roku, człowiek sukcesu?
Otóż nie. Lepper zaproponował interpelację w Sejmie. To akurat dobrze. Niech interpeluje. Każda taka próba jest cenna, jeśli zwrócić może uwagę Wysokiej Izbie, że w tym kraju (w naszym kraju!) mieszkają także inni ludzie niż tylko ci zainteresowani lustracją i kochający inaczej. Lepper straszył jednak także bliską wizją "Grudnia 70". Jakże łatwo w Polsce o takie skojarzenia: znów wrze w Trójmieście, znów w stoczni, więc... No właśnie, więc co?
Ano to, że w grudniu 1970 roku pan Lepper nie zbliżyłby się ani do tej stoczni, ani do Sejmu. Gdyby Polska się od tamtego czasu nie zmieniła, Lepper nie byłby posłem; nie mógłby mówić co mu ślina na język przyniesie, ani - tak po swojemu - mediować tam, gdzie innym - rządzącym - jakoś się nie spieszy. Bo faktycznie im się nie spieszy.
Na gorąco
Michał Żurowski
Wizyta Andrzeja Leppera u stoczniowców w Gdyni - komentuje Michał Żurowski