Są wakacje; jest piękna, słoneczna pogoda. Razem z synkiem jestem na turnusie rehabilitacyjnym, w sanatorium nadmorskim. Miłosz choruje na porażenie mózgowe.
Nie mówi. Swoją radość wyraża krzykiem, czasem uderzaniem nóg o wózek. Jest pogodny, lubi ludzi. Ja także, myślałam, swoją rozpacz mam już za sobą. Kocham Miłosza i razem z nim cieszę się, że jest. Przyjęłam jego i swój los, chociaż, uwierzcie mi, akceptacja nie przyszła łatwo.
Na ten turnus czekałam cały rok. Z nadzieją. A teraz? Teraz siedzę zamknięta w pokoju i liczę godziny do wyjazdu.
Kilka dni temu pojechałam z synkiem na mszę, do nowo budującego się kościoła. Było dużo ludzi i wspólna modlitwa. Miłosz "krzyczał", po swojemu. Z radości.
W mojej miejscowości nikomu nie przeszkadzało jego zachowanie. Kiedyś rozmawiałam z księdzem - kazał przyjeżdżać, bez względu na jego stan. Myślałam, że to oczywiste.
Tutaj, nad morzem, w wymarzonym czasie spotkała mnie bardzo przykra rzecz: wyproszono mnie z kościoła! Najpierw ludzie odwracali się i z oburzeniem w oczach kazali uspokoić syna. To było niemożliwe. Stałam nadal. On potrzebuje czasu na opanowanie emocji. Czekałam. I nagle, jedna z pań, chwyciła mój wózek i wyprowadziła go do przedsionka. Powiedziała: "Ludzie potrzebują ciszy i spokoju w modlitwie. Proszę tutaj zostać z chłopcem". Stałam jak zamurowana! Nikt nie zaoponował. Nikt! Wyjechałam po chwili, i do tej pory czuję się tak jak 7 lat temu, gdy lekarz powiedział mi o tragedii.
Czy to możliwe, że ludzie są tak nieczuli?
Nikt mi w niczym nie pomaga, chociaż jest trudno. Dlaczego ludzie chcą, żeby było mi jeszcze trudniej? - MAŁGORZATA.
Mam świadomość, że posiadanie niepełnosprawnego dziecka naraża Panią na różne, bardziej lub mniej trudne sytuacje społeczne. Nasze społeczeństwo jest zróżnicowane, mało tolerancyjne, źle przygotowane do akceptacji inności w swoim otoczeniu.
Zdarzenie w kościele było bardzo symboliczne. W sposób naturalny obnażyło zakłamanie naszego współczucia i zrozumienia.
Podejrzewam, że Pani, która wyprowadziła Miłosza z kościoła była przekonana o swojej racji i zasadności wykonanego ruchu. Na swój sposób pewnie "chciała dobrze". Sytuację oceniła ze swojego i tylko swojego punktu widzenia. Nie pomyślała o chłopcu, o Pani. Zabrakło zrozumienia. Zabrakło refleksji o człowieku obok.
Tak czasem bywa. Porządkując cały świat, nawet w imię religii, mamy kłopoty z porządkiem w sobie i w najbliższym otoczeniu. Czasem trzeba sytuacji ekstremalnych, trudnych emocjonalnie, nawet osobistych tragedii, żeby zrozumienia doświadczyć.
Może to właśnie była taka sytuacja? Zadana ludziom, tej Pani i czytelnikom naszej rubryki? Ta sytuacja zmusza do myślenia! Wierzę, że mimo braku reakcji nauczyła czegoś świadków tego zdarzenia. Wróci do nich w innym, może podobnym momencie.
Pani wie, że ma prawo bywać z synem wszędzie i uczestniczyć w życiu społecznym w takim stopniu, jak tylko jest to możliwe. Przykro mi, że incydent z kościoła złamał Pani moc i zburzył radość z pobytu nad morzem. Wierzę, że tylko na kilka dni. Wierzę, że to tylko kryzys, który w ostatecznym rachunku wzmocni Panią i doda sił do dalszej konfrontacji.
Siedem lat temu przyjęła Pani znacznie trudniejszą prawdę. Pani już wie. Teraz kolej na innych, niech pomyślą.
Nie jesteś sam(a)
Joanna Zeter, psycholog