Trafiamy w sam środek jesieni, gdy chłód i wilgoć przenika do kości, deszcz leje się strumieniami, a wiatr wygwizduje dźwięki podobne głosom z zaświatów. Po oględzinach wszystko wskazuje na samobójstwo i w zasadzie, śledztwo powinno szybko się zakończyć. Jednak przy ustalaniu personaliów denata, wypływa historia zaginięcia pary studentów sprzed szesnastu lat.
Wygląda to na przypadek, bez istotnych powiązań z bieżącą sprawą. To, że znaleziony w lesie mężczyzna był bratem zaginionej niegdyś dziewczyny, wydaje się nie mieć związku.
Komisarz Gross jednak nie odpuszcza, łączy wątki, idzie po starych śladach, szuka luk, pęknięć i nowych tropów.
Z pomocą aspirantki Moniki Skalskiej grzebie we wspomnieniach rodzin zaginionych i wskrzesza przeszłe widma, drąży w pozornie zabliźnionych ranach, gdzie niewyjaśniona przeszłość wciąż tkwi jak zadra.
W tle pojawia się wątek przemocy domowej, ale również epizody z czasów wojennych. A wszystko oplata miłość, subtelna i klejąca, niczym nić pajęcza. Pulsuje tu zdecydowanie tonacją molową. Podszyta jest lękiem, wyczekiwaniem, tęsknotą, bólem i niepewnością. Spleciona z niespełnieniem, zauroczeniem i rozczarowaniem, które uwalnia ciąg dramatycznych zdarzeń. Taki rewers uczucia, które nie daje spełnienia i spokoju, tylko otula cieniem. I jak refren powtarzają się tam słowa: „żałoba to najsmutniejszy z refleksów miłości”. Skalska wciąż tęskni za tragicznie zmarłym kochankiem, a Gross nie potrafi znaleźć odpowiedzi, czy z żoną łączy go obowiązek, czy nadal wciąż miłość, równocześnie mało konsekwentnie broni się przed uczuciem do Malwiny, które go onieśmiela.
Polecamy również: W „Wadzie” Roberta Małeckiego tajemnica goni tajemnicę [felieton]
„Zadrą” Robert Małecki po raz kolejny udowadnia, że doskonnale potrafi zbudować niebanalną i nieoczywistą intrygę kryminalną z wieloma zaplecionymi wątkami oraz wiarygodnymi bohaterami, za którymi czytelnik podąża z sympatią, bądź ciekawością.
Pozornie odrębne ścieżki opowieści wraz z rozwijającą się akcją zaczynają przenikać się i krzyżować, rzucać to nowe światło na tok śledztwa, to zupełnie fałszować obraz i mylić tropy, by ostatecznie doprowadzić do suspensu. Nie ma tu przypadkowych i niepotrzebnych scen, całość stanowi misternie przemyślaną konstrukcję.
Do tego Małecki z niezwykłą przenikliwością i wyczuciem portretuje prowincjonalne miasto z jego senną i mroczną stroną, gdzie co chwila wypływają na powierzchnię tajemnice, jednak dla balansu wpuszcza też wiązki jasnego światła.
Przez całą powieść przewija się informacja o nadciągającej emeryturze Grossa, jednak w finale autor uspokaja, wiele wskazuje na to, że niebawem znowu wrócimy do Chełmży.
