Mrówka i słoń
Dokument nie dość, iż błędnie zakładał przyjęcie Polski do wspólnoty europejskiej w 2003 roku, to jeszcze zawiera całą masę pobożnych życzeń. Na przykład takie: "Polska w relacjach finansowych z budżetem ogólnym UE powinna osiągnąć pozycję beneficjenta netto, począwszy od pierwszego dnia członkostwa". Przekładając rzecz na język polski, rząd Jerzego Buzka zaproponował Unii, by w ciągu pierwszych lat więcej brała ze wspólnej kasy aniżeli dawała. Gra idzie o wielkie pieniądze: specjaliści szacują, iż całość polskich wpłat do kasy unijnej wynosiłaby rocznie około 3 miliardów euro. Już na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe do spełnienia, przynajmniej dziś, kiedy awuesowska ekipa pozostawiła nowemu rządowi w spadku dziurę budżetową wynoszącą... ośmiokrotność tej sumy!
Zatem w listopadzie 1999 roku, kiedy o obecnych kłopotach budżetu nie było jeszcze mowy, podstawą kalkulacji był tzw. pięcioletni okres przejściowy. Zakładał on, iż w pierwszym roku członkostwa płacimy 10 procent składki, w drugim - 30, w trzecim - 50, natomiast w ostatnim już 90 procent. Wprawdzie rząd zastrzegł sobie prawo modyfikacji swojego stanowiska, ale wiadomo, jak kończy się "modyfikacja stanowiska" mrówki wobec słonia...
Bomba pani komisarz
Praktycznie aż do ubiegłego miesiąca polscy negocjatorzy, mówiąc o zyskach i stratach naszego wejścia do UE, twierdzili, że wkład finansowy Polski do unijnej kasy nie będzie pełny. Zarówno główny negocjator Jan Truszczyński, jak i Danuta Huebner, mówili o niższych składkach członkowskich. Bomba wybuchła w pierwszych dniach kwietnia. Do Polski przyjechała komisarz UE do spraw budżetu Michaele Schreyer, która oświadczyła: "Polska musi płacić pełną składkę od pierwszego roku członkostwa", czyli około 3 miliardów euro. Rząd nie wykazał tym większego zdenerwowania, co najwyżej - zakłopotanie. Jan Truszczyński twierdzi wprawdzie, że jest to dopiero początek targów o budżet, ale stanowisko Unii wydaje się sztywne. Triumfują natomiast polscy narodowcy, którym komisarz Schreyer wcisnęła do rąk fantastyczny argument. Ba, powiedziała nawet, że zrobi wszystko, by budżety poszczególnych państw kandydatów... nie straciły na wstąpieniu do Unii. Zapowiedziano powołanie specjalnej komisji ekspertów Polski i UE, którzy mają przygotować symulację kosztów wstąpienia tak, by Polska więcej brała aniżeli wpłacała.
Jak jest naprawdę?
I tu pojawia się wielki problem. Otóż całego, ogromnie skomplikowanego, procesu wchodzenia Polski do Unii nie da się zsumować w prostych kolumnach cyfr: tyle wydamy - tyle dostaniemy. Wielkość i różnorodność czynników (np. stan budżetu państwa, dług wewnętrzny i zagraniczny, stan gospodarki), które na to wpływają, jest ogromna. Jednym z ważniejszych czynników jest tzw. "zdolność Polski do wchłaniania subwencji" na określone cele. Aby uzyskać pomoc 10 mln euro, najpierw musimy sami zainwestować cztery miliony i dopiero potem wpłyną unijne pieniądze. Przy katastrofalnym stanie naszego budżetu można tylko wyrażać głęboką nadzieję, iż na polską część jakiejś ważnej dla nas inwestycji pieniądze się znajdą. Przekładając to na konkrety: w latach 2004 - 2006 mamy szansę otrzymać łączną pomoc wysokości ok. 14 mld euro, podczas gdy wpłacimy do unijnej kasy ok. 9 mld. Pod warunkiem oczywiście, że będziemy w stanie wykorzystać całość unijnych subwencji. Jeśli nie - dotacje UE przepadną.
Profesor Elżbieta Chojna - Duch, specjalista od budżetu i finansów, mówi, że niebezpieczeństwo dopłacania do kasy Unii Europejskiej, zamiast korzystania, jest spore. I, niestety, piłeczka w tej grze jest po naszej stronie. - Bez zgromadzenia odpowiednich środków w najbliższych latach - mówi prof. Chojna-Duch - bez ogromnej dyscypliny budżetowej i mądrego planowania finansów państwa, może nam grozić, iż będziemy płatnikami netto. Czyli dopłacimy do budżetu UE. Już teraz trzeba odkładać na ten cel pieniądze w budżecie państwa.
Znając jednak niefrasobliwość i nieuzasadniony eurooptymizm kolejnych rządów, partyjniactwo stawiane nad interesem państwa - jest się czego bać.
Jeśli dodać do tego fakt, że właśnie w latach 2004 - 2008 roczna spłata kredytów zaciągniętych przez Polskę może wynosić od 3 do 5 miliardów euro, czeka nas niezwykle ciężki okres. Specjaliści wszakże twierdzą, iż w naszym interesie jest jak najszybsze wejście do UE - będziemy wówczas mieli realny wpływ na fundusze Unii i ich podział.
Korzyści
Będzie ich na pewno wiele. W dłuższej perspektywie czasowej każdy członek Unii odnotował duży wzrost gospodarczy i produktu krajowego brutto (PKB). Najwymowniejszym przykładem jest Irlandia, Hiszpania, Portugalia i Grecja, gdzie PKB wzrósł nawet o 40 proc. Kolejną, niekwestionowaną korzyścią, będzie 400-milionowy rynek zbytu oraz wzrost konkurencyjności. Wymusi ona rozwój technologiczny i wysoką wydajność pracy. Nie bez znaczenia jest również stale rosnący poziom cywilizacyjny Polski - już teraz, mimo że nie jesteśmy formalnie członkiem UE, na każdym kroku widać kulturowy skok, jaki zrobiliśmy w ciągu ostatnich dwunastu zaledwie lat.
Jednak bez odpowiedzialnej, mądrej i konsekwentnej postawy rządu i polskich negocjatorów - koszt zjednoczenia kraju ze wspólnotą europejską będzie wysoki. I, niestety, w ogromnej większości rachunek ten może zapłacić społeczeństwo, a nie politycy. Oni co najwyżej przegrają kolejne wybory.
Niezbyt wspólna kasa
Jacek Deptuła
Brutalna prawda jest taka: rząd Jerzego Buzka, w swej naiwności - a może raczej arogancji - przelał swoje mrzonki na papier i nazwał to "Stanowiskiem negocjacyjnym Polski w obszarze budżetu i finansów UE".