Nasza przyszłość w naszych rękach

Redakcja
Z dr. Witoldem Potworą, prorektorem Wyższej Szkoły Zarządzania i Administracji w Opolu, rozmawia Joanna Jakubowska

- W majowych badaniach CBOS 51 proc. Polaków wyraziło obawę w związku z przystąpieniem do Unii Europejskiej, a 19 proc. przyznało się do przerażenia i rozgoryczenia. Czy te obawy są zasadne?
- Przed akcesją był entuzjazm i propaganda sukcesu. Przewidywania polityków i ekonomistów rozminęły się jednak z rzeczywistością, bo nikt nie przewidział, że olbrzymi popyt Unii na nasze produkty tak bardzo podbije ceny w Polsce. Okazało się, że te wszystkie grymaszenia na stan sanitarny w naszych fabrykach i rzekomą niższą jakość naszych wyrobów w porównaniu z unijnymi są grubo przesadzone i nie liczą się tam, gdzie jest do zrobienia dobry biznes. Unia chce robić z nami interesy, bo dla niej liczy się cena: nasze produkty są znacznie tańsze i wcale nie gorsze niż zachodnie, dlatego zachodni Europejczycy chcą i będą je kupować. To ma dla nas dobre i złe strony: rosną obroty i zyski producentów, ale traci na tym polski konsument, bo popyt z Zachodu winduje ceny na naszym rynku. Na to wszystko nałożyła się zwyżka cen paliw, niezależna od akcesji, a która jest dużym elemenetem koszto- i cenotwórczym. Ludzi niepokoją takie skoki i zmiany cen. Wcale nie dziwią mnie mieszane uczucia respondentów.
- Póki co statystyka odnotowuje potężny wzrost gospodarczy: PKB przyrasta w olbrzymim tempie, ale, jak podał GUS, w kwietniu wzrost przeciętnych realnych wynagrodzeń brutto był mniejszy niż przed miesiącem i przed rokiem. Dlaczego firmy, osiągając coraz większe zyski, nie chcą dać ludziom zarobić?
- Na rynku pracy działają takie same prawa podaży i popytu jak w innych działach gospodarki. Gdy czegoś jest w nadmiarze, to jest to tanie. U nas podaż pracy jest bardzo wysoka, a nie ma popytu. Nie ma co oczekiwać, że pensje wzrosną w Polsce za miesiąc albo dwa. W naszych warunkach to jest proces, który potrwa parę lat. Czekając na wzrost dochodów, nie ma co oglądać się na Unię i wypatrywać, że to stamtąd przyjdzie zbawienie. Warunkiem wzrostu wynagrodzeń jest obniżenie bezrobocia. Przy 20-procentowym bezrobociu człowiek bez pracy jest gotów podjąć każde zajęcie za każde pieniądze. Oczywiście, oficjalnie statystyka może nawet odnotować kilkuprocentowy wzrost płac, ale będzie on dotyczył wybranych grup zawodowych. Wystarczy, że podniesie się pensje w budżetówce. Aby nastroje społeczne radykalnie się poprawiły, trzeba stworzyć miejsca pracy i dać zarobić kilku milionom ludzi, którzy są wykluczeni z rynku pracy.
- Czy obecny wzrost produkcji w przemyśle może być początkiem wychodzenia ze stagnacji? Rząd chwali się rosnącymi wskaźnikami i twierdzi, że już wkrótce przełożą się one na efekty w postaci wzrostu miejsc pracy i płac.
- Za wcześnie o tym rozstrzygać. Jeśli wzrost PKB wynosi teraz 6 proc., to zważywszy na kwietniowy i wcześniejszy szał zakupów, warto sobie zadać pytanie, czy był to jedynie efekt zapowiedzi wzrostu podatku VAT, czy skutek poprawy koniunktury, która ma stabilniejsze podstawy. Czas pokaże, czy w pierwszym kwartale tego roku nie skonsumowaliśmy tego wszystkiego, co mieliśmy skonsumować przez cały rok. Jeśli od stycznia do maja konsumenci wydali wszystkie pieniądze, które mieli przeznaczone na inwestycje i na większe zakupy, to wtedy na rynku nastąpi zahamowanie sprzedaży i produkcji. Oczywiście, eksport nadal może szaleć i podbijać wskaźniki, ale wtedy trudno oczekiwać poprawy we wszystkich gałęziach gospodarki. Bo, tak naprawdę, dalej nie wiemy, czy polska gospodarka zyskała trwały dynamizm, czy to tylko wypadek przy pracy.
- Na ile pomoże polskiej gospodarce wstąpienie do Unii?
- Przede wszystkim musimy sami sobie pomóc. Obniżyć podatki i koszty pracy. Przed akcesją mówiono Polakom, że Unia Europejska zbawi nas i robi nam przysługę, więc nie możemy za bardzo podskakiwać i żądać za wiele. Jednak to nie jest wcale tak, że my idziemy tam tylko i wyłącznie jako słabszy i nie mający nic do zaoferowania kraj. Dopiero teraz pisze się i mówi w Polsce o tym, że poszerzenie UE następuje w krytycznym momencie dla wspólnoty europejskiej, która od kilku lat ma zerową stopę wzrostu gospodarczego. Poszerzenie jest dla niej być może ostatnią szansą powrotu na ścieżkę rozwoju. Licząc w euro, najwięcej zarobią na nim stare kraje Unii. Na przykład duże korzyści odniosą Niemcy. Jak piszą publicyści ekonomiczni, integracja powiększy PKB Polski o około 3 mld euro, a Niemiec o około 6 mld euro. Poza tym te wszystkie unijne dobrodziejstwa, które mają spłynąć na Polskę i inne kraje UE, nie obciążą aż tak mocno kieszeni unijnego podatnika: powiększenie Unii Europejskiej o dziesięć nowych państw pociągnęło za sobą konieczność zwiększenia jej tegorocznego budżetu o 5,1 mld euro. Aż 3,25 mld euro pochodzi ze składek nowych krajów członkowskich, w tym 1,34 mld euro z Polski. Składki piętnastki rosną natomiast tylko o 1,85 mld euro. Z tego dodatkowy wkład czterech największych państw wynosi 1,33 mld euro (Niemcy - 464 mln, Wielka Brytania - 373 mln, Francja - 278 mln, Włochy - 216 mln). W każdym wypadku jest to mniej niż 0,02 proc. PKB.
- Co więc mamy robić?
- Nasze władze tworzą politykę gospodarczą i społeczną w oderwaniu od rzeczywistości. Ciągle słyszymy o jakichś księżycowych pomysłach, szczątkowych programach: odciąża się przedsiębiorców w daninach na ZUS jeśli zatrudnią absolwenta. Z drugiej zaś strony rząd chce podnieść przedsiębiorcom składki ZUS, od ich własnych dochodów. Inny przykład: premier Belka zapowiada waloryzację emerytur starego portfela, a równocześnie dąży do zamrożenia waloryzacji rent i emerytur na kilka lat. Nikt nie ma całościowego programu naprawy wszystkich dziedzin życia. Powstają rozmaite programy: aktywowania bezrobotnych, oddłużania firm, ulg podatkowych dla zagranicznych inwestorów. Te wszystkie programy w oderwaniu od siebie niczego nie zmienią. Trzeba stworzyć takie warunki funkcjonowania dla biznesu, żeby wszystkim opłacało się w Polsce inwestować i pracować: nie tylko zachodniemu biznesowi, lecz przede wszystkim polskim przedsiębiorcom.
- Mimo deklaracji tworzenia lepszego klimatu dla biznesu jest też wiele inicjatyw, które nie tylko przeszkadzają, ale wręcz dławią przedsiębiorczość.
- Przykładem mogą być samorządy lokalne. Władze lokalne mówią o promowaniu, ułatwianiu i ulgach dla przedsiębiorców, a potem kładą im kłody pod nogi. W Opolu przybrało to zadziwiającą formę: wypatruje się wielkich niewiadomych inwestorów, obiecując im rozmaite ulgi i udogodnienia, planuje się parki technologiczne, a opłaty targowe na "Cytrusku" są tak wysokie, że ludziom nie opłaca się prowadzić małego handlu. Samorząd lokalny nie powinien myśleć życzeniowo: "stworzymy świetne warunki jakiemuś wielkiemu zachodniemu inwestorowi i przez to przybędzie dużo miejsc pracy", bo to są mrzonki. Trzeba tworzyć dobre warunki tym, którzy już działają i przynoszą miastu dochód. Nikt nie chce powiedzieć: "obniżmy opłaty i czynsze, to drobni przedsiębiorcy będą mieć więcej pieniędzy na inwestycje i zatrudnianie nowych pracowników". Podobnie myślą rządzący krajem: liczy się bardziej doraźny efekt w postaci wpływów do budżetu niż działania długofalowe, liberalizujące przepisy i kodeksy, likwidujące koncesje, zezwolenia i nadmierny fiskalizm.
- Z tego, co pan mówi, wynika, że to, co dobrego dzieje się w gospodarce, dzieje się pomimo, a nie za sprawą rozlicznych reform podejmowanych przez rząd.
- Oczywiście. Pierwsza zasada brzmi: nie szkodzić. Politycy nie powinni hamować obywateli w przejawianiu przedsiębiorczości. Tymczasem samodzielna działalność gospodarcza stała się działalnością podwyższonego ryzyka. System i aparat fiskalny, wyposażony w nieograniczoną władzę nad podatnikiem, doprowadza firmy do bankructw, a potem państwo musi płacić ich właścicielom odszkodowania za błędy swoich urzędników. To czysty obłęd. Nikt nie chce tego zmienić, bo za dużo osób czerpie korzyści z obecnego systemu. Zarabiają na nim doradcy podatkowi, różni objaśniacze prawa, autorzy książek, opracowań i ściąg. System daje zatrudnienie rozrastającej się armii urzędników, którzy sami nie potrafią zinterpretować mętnego i zmieniającego się wciąż prawa podatkowego. Na szczęście powstaje coraz więcej organizacji i stowarzyszeń przedsiębiorców, którzy wywierają na władzach presję, by ten stan zmienić. Jednym z liderów tego ruchu jest Roman Kluska, przedsiębiorca, który został haniebnie skrzywdzony przez ten system. Oby ta presja była skuteczna.
- W naszym województwie jest parę firm, które odniosły rynkowy sukces. Jak to się dzieje, że jednym się udaje, a drugim nie?
- O sukcesie stanowią nie tylko kwestie ekonomiczne. Wiele w tym względzie zależy od kadry zarządzającej, od menedżera. Dla mnie wielkimi menedżerami są Cecylia Zdebik, szefowa brzeskiej "Odry", Piotr Kler, właściciel firmy meblarskiej z Dobrodzienia, i Marian Duczmal, założyciel i rektor Wyższej Szkoły Zarządzania i Administracji w Opolu. Zastanawiam się, czy te firmy miałyby taką pozycję, jaką mają, gdyby były zarządzane inaczej, przez inne osoby. Myślę, że nie.
- Młodzież masowo wyjeżdża z kraju w poszukiwaniu lepszego życia na Zachodzie.
- A niech wyjeżdża! Co w tym złego? Niech szukają szczęścia gdzie indziej. Zawsze jest nadzieja, że wrócą i to, co zarobią na Zachodzie, zainwestują w Polsce. Wrócą mądrzejsi zdobytymi doświadczeniami i wiedzą. To też jest kapitał. Wielu z tych, którzy wyjechali z kraju przed laty, wraca dziś. Z pieniędzmi, z wiedzą, z bagażem doświadczeń. Oczywiście, że kraj traci, gdy opuszczają go młodzi i wykształceni ludzie, ale jest to cena, jaką płacimy za to, że nasza gospodarka jest przeregulowana i pod presją potrzeb budżetu. Żaden minister finansów nie ma odwagi powiedzieć: "od jutra obniżamy koszty pracy i podatki, żeby zlikwidować deficyt".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska