Są dwie szkoły przeżywania radości. Jedna ostrzega przed przedwczesnym świętowaniem, żeby potem, kiedy źle pójdzie, nie przeżywać goryczy zawodu. Trzeba też uważać, żeby nadmiernym optymizmem nie zapeszyć oczekiwanego szczęścia. Druga zachęca do radości na wyrost, z góry. Można wprawdzie później się rozczarować, ale co się człowiek nacieszy, to jego. Wyznaję tę ostatnią zasadę, ale nęka mnie wątpliwość. Czy teraz nie radujemy się przesadnie?
Sprawa dotyczy naszego startu w finałach piłkarskich mistrzostw świata. Wyjazd ekipy do Korei był świętem narodowym. Tak uroczysty, że trudno będzie go przebić, nawet jeśli piłkarze powrócą z pucharem Rimeta. Ekipa poleciała samolotem prezydenta, co jest ładnym gestem, choć piłkarze dostali w kość. Naczalstwo podróżowało wygodnie w prezydenckiej salonce z przodu, natomiast inni gnietli się z tyłu w fotelach przypominających standardem podmiejski PKS. Tę samą trasę i tym samym aeroplanem przemierzy wkrótce nasza głowa państwa, więc nie wypada składać reklamacji.
Pożegnaliśmy naszych futbolistów w nastroju ogólnonarodowej euforii, i co się nacieszyliśmy, to nasze. Teraz trzeba modlić się o skutki tej eskapady. Niektórzy myślą co najmniej o ćwierćfinale, inni sięgają jeszcze wyżej. Ja też chciałabym, żeby zawodnicy dostali po 150 tysięcy dolarów na główkę (tyle obiecano im za mistrzostwo świata), ale będę szczęśliwy, jak strzelą choć kilka bramek. Głupio by było, gdyby wrócili na sucho. Wtedy nie poskutkowałaby żadna teoria o "okrągłej piłce". Nie ma bowiem nic gorszego od zawiedzionej miłości.
Swoją drogą, dziwne są mechanizmy rządzące wzlotami i upadkami piłkarskich gigantów. Węgrzy, którzy w połowie lat 50. wygrywali z kim chcieli, i jak chcieli, do dzisiaj tkwią w futbolowym niebycie. Po drodze były co prawda radzieckie czołgi w październiku 1956, ale orły Sebesa zniknęły bezpowrotnie. Technika komputerowa tak idzie do przodu, że dzisiaj można wstawić współczesnego aktora do dokumentalnego filmu z przemówieniem Hitlera i nikt niczego nie zauważy. Może niedługo będzie można np. rozegrać mecz dawnej reprezentacji Węgier z Puskasem, Hidekutim i Kocsisem na czele z aktualnym mistrzem świata, kto wie? Węgrzy pewno by przegrali, bo byli wirtuozami piłki, a dzisiejszym maszynom do futbolowego zabijania mogą przeciwstawić się tylko jeszcze lepsze maszyny. Wirtuoz może najwyżej zabawiać przedszkolaków żonglowaniem piłką.
Mecze są o takie stawki - finansowe, prestiżowe, polityczne, że tradycyjne sędziowanie staje się poważnym problemem. Dzięki telewizji, która wykreowała współczesny futbol, w domu widzimy lepiej, co dzieje się na boisku niż cała trójka sędziowska razem wzięta. "Spalony" czy "ręka" na zbliżeniu w zwolnionym tempie wyglądają zupełnie inaczej niż można to dostrzec z murawy.
Co więc zrobić? Logiczne wydaje się wprowadzenie zapisu telewizyjnego jako materiału porównawczego, rozstrzygającego wątpliwości. Tylko jak? Przerywać mecz po niepewnym gwizdku i wysyłać ekipę sędziowską do biura, gdzie w obecności kierowników obu drużyn i obserwatora FIFA obejrzą nagranie? W międzyczasie piłkarze koczowaliby na murawie, sieci telewizyjne puszczałyby reklamy, a pogotowie odwoziło na reanimację kibiców z dolegliwościami serca. To oczywiście niewykonalne. Ale coś kiedyś trzeba będzie zrobić.
Z pewnością natomiast powinno wkroczyć na boisko prawo. Faul, który przynosi kontuzję czy okaleczenie piłkarza, musi kończyć się nie tylko czerwoną kartką, ale też odpowiedzialnością karną. W boksie można przeciwnika uczynić kaleką, w futbolu - nie. Piłkarz z rozwalonym kolanem czy złamaną kością śródstopia traci możliwość pracy i zarabiania pieniędzy. Dużych pieniędzy. Sprawca jego nieszczęścia musi za to odpowiadać, zespół sprawcy - musi za to zapłacić. Wyobrażacie sobie mecz z policją, goniącą po murawie winnego?
Piszę te piłkarskie impresje, ale dręczy mnie natrętna myśl. Wyleciały orły, co będzie, jak wrócą wróble? Bądźmy jednak wyrozumiali. Wróble to małe, ale miłe ptaszki. Też mają prawo do życia.
Orły i wróble
Tadeusz Jacewicz