85-letnia Łucja Krupa jest dziś już jedyną osobą, która pracowała u Wiechmannów. Robiła, co popadło, przy gnoju, młocce, burakach, jak to na gospodarce. Siadamy w kuchni, przy kawie. Kanarek milcząco gapi się w okno.
Kolorowa fotografia
- Jakbym go widziała dziś: ciemny blondyn, wysoki, zawsze elegancki, niemłody już człowiek - szpera w pamięci Krupa. Mówi barwnym, niekiedy szorstkim językiem. Konkretnym - gdy nie jest pewna, ucina wątek.
- Okularów nie nosił, cierpiał za to na głuchotę. Na uszach zawsze miał słuchawki. Te słuchawki mu później odebrali Rosjanie, bo im się kojarzyły z radiostacją - _dodaje Monika Maron, której ojciec był brygadzistą w Plemiętach, jednym z majątków dzierżawionych przez Wiechmannów.
Folwark w Fijewie Wiechmannowie dzierżawili od państwa od 1879 roku. Polska administracja pozostawiła im 1200 hektarów. Zapewne dlatego, że gospodarstwo było wzorowe, z tradycjami. Wiechmannowie uprawiali wyselekcjonowane odmiany buraka pastewnego na nasiona, prowadzili eksperymenty z uprawą na zlecenie rządowych agend.
Zostały zdjęcia: rodzinne, przy stole, przy pracy na polu, zdjęcie buraka rekordzisty. Największe wrażenie robi kolorowa fotografia (rzadkość przed wojną), choć kolory nieco przekłamane, błękit nieba zabarwiony zielenią. Bryczka sunącą przez wysadzaną drzewami drogę. Żywi ludzie, zwykły słoneczny dzień.
Bernard Jaszkowski dobrze pamięta tę bryczkę: - _Brał kilku chłopaków do bryczki, zabierał haczki i jechał z nami pielić choinki do swojej szkółki w Szumiłowie. Na koniec pracy wszystkim wypłacał po dwie marki. Natychmiast lecieliśmy z tymi pieniędzmi po cukierki. Z tego Wiechmann był znany - płacił uczciwie, nigdy nie zwlekał z wypłatą. Miał dobroć w sobie. Na święta wszyscy najbiedniejsi dostawali od Wiechmannów worek mąki. W sylwestra Wiechmann zapraszał kuczerów. Strzelali z batów, tak głośno, jakby ktoś strzelał z pistoletu. Później na wszystkich czekał poczęstunek. Każdego roku była taka zabawa.
Łucja Krupa: - Jak trwoga, to wszyscy mogli na niego liczyć. Biednym dawał zimą kartofle albo zboże na odrobek. Opłacał renowację zamku, dzielił się pieniędzmi z armią, wspierał remonty katolickiego kościoła, choć sam był protestantem. Przy każdej publicznej imprezie można było na niego liczyć - nie odmówił świni albo krowy.
Stary Wiechmann należał do Towarzystwa Sokół. Jaszkowski: - Trzeciego Maja maszerował w pochodzi z biało-czerwoną flagą.
Flagę znaleziono po wojnie w pałacyku Wiechmannów w Fijewie. Była ukryta pod podłogą.
Krupa: - Języka polskiego nigdy się dobrze nie nauczył, rozumiał wszystko, ale kiedy mówił, wtrącał niemieckie słowa. Kiedyś powiedział: "Bardziej wolę Polaków od Niemców".
Twarz ojca
Aż do Radzynia zapukała wojna. Kilka żydowskich rodzin mieszkających wysłano do getta w Dobrzyniu, na krótki przystanek przed zagładą. W mieście rozszaleli się hitlerowcy. Ludzie w czarnych mundurach gestapo wpadali do domów nocami. Zabierali mężczyzn, po aresztowanych ginął ślad. Dziesiątki grobów znaleziono dopiero po wojnie.
Wiechmann starał się żyć, jakby wojny nie było. Krupa: - Pomagał ludziom jak mógł, jak mógł bronił. Starszy syn Wiechmanna skończył w Niemczech studia elektryczne, ponoć charakterem wdał się w ojca. Młodszy - Bubby (tak się utarło, miał na imię Ulrich) był jego przeciwieństwem. "Szatan" - wspominają jedni. "Kanalia" - precyzują inni.
O wydarzeniach nad jeziorem w 1941 roku nie dowiemy się już od świadków. Nie żyje nikt, kto mógłby o nich opowiedzieć. Można je zrekonstruować wyłącznie w oparciu o opowieści krążące w pokoleniu dzieci: Któregoś dnia Bubby zebrał 10 mężczyzn z gospodarstwa. Grożąc bronią zaprowadził za budynek wolarni, na którym bociany zbudowały gniazdo, nad jezioro. Tam miał ich zastrzelić. Jeden z mężczyzn (podobno był nim K., który pojawi się jeszcze raz w tej opowieści) zdążył jednak uciec i zawiadomić o sprawie Kurta.
Stary Wiechmann przybiegł na miejsce. Między ojcem a synem wywiązała się burzliwa kłótnia. W pewnym momencie Bubby uderzył ojca w twarz.
Kurt zwolnił ludzi. Mówi się, że to za jego sprawą kilka dni później Bubbiego wcielono do wojska. Młody Wiechmann trafił na front wschodni, zginął pod Moskwą drugiego lub trzeciego dnia po przybyciu do Rosji.
Opaski biało-czerwone
Gdy Armia Czerwona podchodziła pod Grudziądz, Wiechmann nie zamierzał uciekać, mówił "nie mam się czego bać". Jak wszyscy Niemcy dostał jednak bezwzględny nakaz ewakuowania się do Grudziądza. Ojciec Moniki Maron pomagał Wiechmannom zapakować się: - Pojechali ferdeką, taką krytą bryczką - Kurt, jego żona Luiza, zarządca Józef Cieszyński i młodsza córka Herta. Dziewczyna cierpiała na zawansowaną gruźlicę kości, która szła od pięty. Była w piątym miesiącu ciąży. Mój ojciec wyjął ją z łóżka i na rękach zaniósł do ferdeki.
Przed Grudziądzem niespodziewany postój, okazało się, że most jest już wysadzony. Koczowali więc w lasku nad rzeką. Tu zmarła Herta. Nie wiadomo nawet gdzie ją pochowali. Józef Cieszyński mieszkał ponoć po wojnie w Grudziądzu, od dawna nie żyje.
Gdy weszli Rosjanie, ferdeka Wiechmennów obrała powrotny kurs - najpierw do Plemiąt, później do Fijewa. Przez krótki czas mieszkali w zrabowanym pałacyku.
Jaszkowski mieszka dziś niedaleko pałacu, w jednym z domów wybudowanych dla pracowników pegeeru, w który zamieniono folwark Wiechmannów. Dom wybudowano wadliwie, wiosną w piwnicy stoi woda. - Z pałacu wyrzucili go do białego domku na podwórzu. To był czas, kiedy wielu ludzi założyło biało-czerwone opaski. Byli jak Niemcy - mówi Jaszkowski.
Milknie. A ja nie mogę oderwać oczu od obrazka nad jego głową, pejzaż wykonany ze słomy - na czarnym tle słomiany dom, droga, słomiane ptaki. - Byli ludzie, dla których to była radość, że zrobili z Wiechmanna niewolnika - _dodaje Jaszkowski. Nazwisk nie chce wymieniać.
Nie mów "pan"
Przez jakiś czas Wiechmann rozwoził po wsi mleko, zbierał zioła. Zatrudniano go przy różnych pracach w gospodarstwie. Ale bez wynagrodzenia. Zabrano mu polskie obywatelstwo. Był nikim.
Matka Henryka Zacharskiego pracowała u Wiechmanna w magazynie, ojciec był złotą rączką w gospodarstwie. Z kilkoma innymi rodzinami mieszkali w willi z widokiem na zamek, należącej niegdyś do rodziców Kurta. O Wiechmannie mówiło się w domu często. - Któregoś dnia, razem z innymi Niemcami, którzy pozostali w okolicy, wywieziono Kurta i Luizę do Rywałdu, na miejsce, w którym pochowano w czasie wojny rozstrzelanych Polaków. Musieli gołymi rękami rozkopywać groby.
Pracę nadzorowali milicjanci w biało-czerwonych opaskach. Podobno było wśród nich kilku robotników z majątku Wiechmanna. Luiza Wiechmann wróciła z Rywałdu z odbitymi nerkami. Zmarła niedługo później. Pochowano ją na cmentarzu ewangelickim.
Kurt chodził po ludziach z prośbą o jedzenie. Stopy owiązane miał szmatami, na ubraniu roiło się od robactwa. Któregoś dnia zapukał do domu Anny Stanisławskiej, matki Łucji Krupy: - Powiedziałam "panie Wiechmann", a on na to, żebym tak nie mówiła, bo nie ma już "pana". Jest dziad. Rzeczywiście, był strasznie zaniedbany, nie miał pieniędzy na mydło ani na żyletkę. Mama ogoliła go, skróciła włosy i obcięła paznokcie. Dała chleba, syropu buraczanego, kawałek masła.
Krupowa to twarda kobieta, zahartowało ją życie na gospodarce, ale na wspomnienie tamtej zimy wilgotnieją jej oczy: - Mam żal do siebie. Gdybym przewidziała, że tak się skończy, przygarnęlibyśmy Wiechmanna do siebie. Ale kto mógł wiedzieć. Było kilku takich zajadłych na folwarku. Odpędzali każdego, kto przychodził z jedzeniem. Podobało im się robienie dziada z pana.
Jeszcze raz o K.
W pamięci ocalały strzępy informacji o tych, którzy nie zagłuszyli sumienia: Labańska próbowała przynosić jedzenie, Barbarewicz przez pewien czas opierała stare małżeństwo. Dopóki ich nie przegnali ludzie z folwarku.
W rodzinnych przekazach ocalało nazwisko K., który najsumienniej pastwił się nad Wiechmannem. Tego samego K., który wtedy, nad jeziorem, pobiegł do Kurta po pomoc.
Próbowałem dociec, jak wyglądały ostatnie tygodnie życia Kurta Wiechmanna. Najważniejszych świadków wydarzeń nie ma już wśród żywych. Zresztą ci, którzy mieli do powiedzenia najwięcej, mówili mało. Tym, którzy usiłowali nieść pomoc, nie pozwolono widzieć zbyt wiele.
Od moich rozmówców usłyszałem dwie wersje wydarzeń związanych ze śmiercią Wiechmanna. W domu Maronowej mówiło się, że starego zagnali na dach rozbieranej wolarni, gdzie kazali mu ściągać dachówki. Według innej wersji Wiechmann zbierał na strychu kawałki drewna na opał. Pewne jest, że spadł z wysokości, poobijał się. Ktoś zaniósł go do domu, ale nikt nie przyszedł mu z pomocą. Zmarł kilka dni później, w lutym 1946. Tego samego miesiąca odbył się pierwszy powojenny spis powszechny. Doliczono się niespełna 24 milionów ludzi, w tym 2,2 mln Niemców. Rozpoczęły się wysiedlenia.
Ciało wrzucono na szlufy (rodzaj sań do wywożenia gnoju), kołodziej Szczeblewski zbił skrzynię z szorstkich desek. Do kopania grobu oddelegowano Kazimierę Gołębiewską, robotnicę z pegeeru.
Kilka miesięcy później z wojny wrócił Paweł J. Wpadł w wściekłość, gdy dowiedział się, jak zginął Wiechmann. Chodził od domu do domu. Krzyczał, że policzy się z wszystkimi, którzy przyczynili się do jego śmierci. Ponoć własnemu bratu nigdy nie wybaczył, że ten nie pomógł Wiechmannom.
Bernard Jaszkowski: - Jeszcze za życia Wiechmanna przyjechał jakiś wpływowy pan z Torunia, który przed wojną był odbiorcą buraka z Fijewa. Gdy zobaczył, co się dzieje, wystarał się nawet o obywatelstwo dla Kurta. Ale kwity przyszły, kiedy było po wszystkim. _
Trzeci pogrzeb Kurta
Mijały lata, na ewangelickim cmentarzu zaczęło robić się coraz bardziej pusto. Obok ulokowano wysypisko. Ludzie przyjeżdżali ciężarówkami, wyrzucali śmieci, a na wóz ładowali marmury i żeliwne płotki. W 1976 na teren cmentarza wjechał spychacz i zmiótł część nagrobków w kąt. Grunt był potrzebny pod budowę lecznicy dla zwierząt.
Perspektywa zatarcia śladu po Wiechmannach nie dała spokoju Ziemowitowi Maślanko, nauczycielowi historii, człowiekowi którego zasług dla Radzynia nie da się przecenić (choć do krzyżackiego miasta przybył dopiero po wojnie). Maślanko uprosił władze, żeby pozwoliły ekshumować Wiechmannów.
Jednym z komunalnych pracowników, którzy zostali przydzieleni Maślance do pomocy był Jerzy Lewandowski. Do pracy wyszli o świcie. Miejsce trudno było znaleźć, ale w końcu pod szpadlem Lewandowskiego zadudniły kości. Dwie czaszki zapakowali do kartonu i zanieśli do stolarni, gdzie uszykowano trumienkę.
Wiechmannowie spoczęli tuż przy gotyckiej XIV-wiecznej kaplicy cmentarnej. Kości nie zaznały jednak spokoju. Niedługo po drugim pogrzebie, przyszedł czas na trzeci. I znowu dwie wersje: pierwsza mówi, że miejsce było już wcześniej zajęte, burzyła się rodzina, która je wykupiła. Wersja druga: ludzie protestowali, że szczątki protestantów złożono na honorowym miejscu tuż przy katolickim kościółku. Trumienkę wykopano i złożono kilkadziesiąt metrów dalej.
Klatka
Nowym dzierżawcą (na 30 lat) majątku w Fijewie jest Tomasz Kawski. W pałacyku urządził biuro i pomieszczenia socjalne dla pracowników. Planuje nastawić uprawę w Fijewie wyłącznie na cebulę.
Ewangelicki kościół, który stał na rynku został rozebrany po wojnie. Jedni mówią, że cegła poszła na odbudowę Warszawy, inni - że powstało z niej kilka domów miejscowych notabli. Która wersja jest prawdziwa? Być może obie.
W latach 50. obniżono o kilka metrów poziom wody w radzyńskim jeziorze, zbiornik wysechł i zarósł.
Na żydowskim cmentarzyku postawiono sklep GS-u (dziś w prywatnych rękach). W miejscu, w którym chowano żołnierzy rosyjskich, stoi bank. Ot, i koniec historii.
Z kuchennych okien mieszkania Łucji Krupy widać wzgórze, które niegdyś należało do folwarcznych gruntów. Na szafce w kuchni stoi klatka z kanarkiem. Oddzielna klatka jest dla papugi. Ptaki miały zamieszkać razem, ale nic z tego nie wyszło, dziobały się, wyrywały sobie pióra. Nie znosiły nawet swojego widoku, więc do końca będą mieszkać w osobnych pokojach.
PS. Serdeczne podziękowania dla pana Adama Olejnika, dyrektora Szkoły Podstawowej w Radzyniu. Dzięki niemu zebrali się ludzie, dla których pamięć po Kurcie Wiechmannie nie jest obojętna.
Ogromnie wdzięczny jestem pani Hannie Januchowskiej-Dąbrowskiej, nauczycielce historii z Liceum Ogólnokształcącego nr 5 w Grudziądzu, niestrudzonej w zapełnianiu białych plam regionalnej historii. To właśnie pani Hanna opowiedziała mi o sprawie Wiechmannów. Jedna z jej wychowanek przygotowuje pracę konkursową na temat wydarzeń w Fijewie.
Przede wszystkim jednak podziękowania kieruję ku wszystkim moim rozmówcom. Za pamięć, odwagę i uczciwość.
Pan Kurt
Adam Willma [email protected]

Jaszkowski dobrze pamięta tę bryczkę
Mieczysław Krupa jest za młody, nie może pamiętać wydarzeń z zimy 1946 roku. Ale pamięta opowieści, które krążyły pomiędzy dziećmi: o panu, który był dobry dla wszystkich, a później zżarły go wszy.