MKTG SR - pasek na kartach artykułów

PGR - złe miejsce na mapie

Rozmawiał ADAM WILLMA [email protected] tel. 56 61 99 924
- Wychowałem się w pegeerze, ale że do miasta było blisko, to nie był on typowy. Znam jednak problemy ludzi z PGR. To był inny świat. Odizolowany, zamykający mentalnie. I to trwa. Ale w innym gospodarstwie komuś się chce, walczy o siebie i rodzinę.
- Wychowałem się w pegeerze, ale że do miasta było blisko, to nie był on typowy. Znam jednak problemy ludzi z PGR. To był inny świat. Odizolowany, zamykający mentalnie. I to trwa. Ale w innym gospodarstwie komuś się chce, walczy o siebie i rodzinę.
- Mam nadzieję, że sposób, w jaki ziemia wypływała z Agencji, doczeka się monografii rozmowa z dr ARKADIUSZEM KARWACKIM z UMK, autorem książki "Błędne koło. Reprodukcja kultury podklasy społecznej".

- Niebawem minie 20 lat, od kiedy zapadła decyzja o likwidacji Państwowych Gospodarstw Rolnych. Pan przyglądał się temu od środka.

- Wychowałem się w pegeerze, znam ludzi z tego świata, który był i jest częścią mnie. Ludzie pracujący w PGR-ach na początku nie bardzo zdawali sobie sprawę z tego, co się dzieje, docierały do nich jedynie strzępy informacji. Wielu z nich wyobrażało sobie, że zmieni się tylko szyld, ale PGR, który był całym ich życiem, pozostanie. W przypadku części tych gospodarstw była to kalkulacja całkiem racjonalna, bo niektóre z nich po restrukturyzacji mogły pozostać na rynku. Tymczasem proces likwidacji i komercjalizowania gruntów, budynków po pegeerach był często prowadzony w tzw. "zakulisowy sposób" - przy praktykach łamania, omijania prawa, przejmowania majątku za bezcen. Na tej zmianie wzbogacili się jedni, inni pozostali z poczuciem krzywdy. Mam nadzieję, że kiedyś sposób, w jaki ziemia PGR-ów wypływała z Agencji Rolnej Skarbu Państwa doczeka się osobnej monografii.
Ludziom z PGR-ów zawalił się świat. Kiedyś były magazynier z PGR pokazał mi swój garaż. Była tam chyba cała zawartość dawnego magazynu. Jak twierdził, wziął to wszystko, żeby ludzie nie rozkradli. W praktyce uznał to za wspólne, czyli swoje.

- Kadry z filmu "Arizona" przypominają panu sceny z dzieciństwa?

- Nie całkiem, bo to dokument o świecie postpegeerowskim oparty na wspomnieniach o czasach pegeerów, a moje dzieciństwo przypadło na ich rozkwit. Do lat 70. praca w pegeerach była opłacana bardzo słabo. Paradoksalnie, mit dobrego PGR pojawił się dopiero w latach 80., kiedy kraj pogrążył się w kryzysie. Wówczas rzeczywiście wynagrodzenia w państwowych gospodarstwach wzrosły, a dodatkowo istotną rolę odgrywały inne "dobra", które pracownicy PGR-ów mieli w zasięgu ręki. Sam chodziłem wieczorem z kanką po mleko do obory i pamiętam jeszcze lęk przed szczurami, który towarzyszył tym wyjściom. Pegeerowskie przedszkole, stołówka z obiadami "za grosze", służbowy samochód, który zawiózł w potrzebie do lekarza, traktor z pegeeru, który orał przynależną ludziom działkę uprawną - to była pegeerowska codzienność. Pegeer miał do dyspozycji nawet swoją masarnię, gorzelnię z których można było "pozyskać" wędliny i spirytus. Gospodarstwo, w którym się wychowałem, nie było typowym pegeerem, bo graniczyło z kilkunastotysięcznym miasteczkiem. Mój ojciec był kierownikiem warsztatów, mama pracowała poza gospodarstwem. Nie byłem więc dzieckiem stereotypowych, pokazywanych w mediach niewykształconych robotników rolnych. Ale dzieci tychże robotników z gospodarstwa były i są do dzisiaj moimi kolegami. Razem graliśmy w piłkę, kreatywnie spędzaliśmy czas. Nie siedzieliśmy przed komputerem, nie mieliśmy orlika z pięknym boiskiem, ale jak chcieliśmy grać w piłkę (a chcieliśmy codziennie), to szliśmy do lasu i wyłamywaliśmy gałęzie, które służyły za słupki bramki.

- Widuje pan czasem tych chłopaków?

- Oczywiście, pracują dorywczo, niektórzy dorabiają na czarno w zakładach przetwórstwa drewna, aby tylko dotrwać do piątku i pójść "w cug" do niedzieli wieczorem. Prywatny właściciel, który przejął 70 procent pól uprawnych, uprawia je przy pomocy dwóch czy trzech nowoczesnych traktorów, podczas gdy PGR miał ich 70. Spotkałem niedawno paru kolegów z boiska - dziś ludzi trzydziestoparoletnich - na granicy utraty przytomności pomiędzy jedną butelka najtańszego alkoholu a drugą. Oczywiście nie wszyscy podzielili ten sam schemat. Niektórzy skończyli szkoły, nawet wyższe uczelnie, pracują, radzą sobie dobrze. Nijak się ma ich postawa do utartych obrazów ludzi postpegeeru. Ale podkreślam, to nie był typowy PGR, bo nie było bariery przestrzennej. Do miasta, do szkoły podstawowej, do liceum - było blisko. Bo właśnie odległość, tych kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów do miasta bywa barierą nie do przejścia - nie tylko utrudnia fizycznie kontakty z innym światem, ale i odgradza mentalnie.

- A co ze starszym pokoleniem?

- Wielu udało się uzyskać jakieś stałe świadczenia. Te ich pieniądze są główną pozycją w budżecie wielu rodzin. Renta czy emerytura rodziców to skarb. W badaniach, które robiłem kilka lat temu, jedna rzecz była zaskakująca - pojawiły się niemal wszystkie podręcznikowe znamiona syndromu biedy kulturowej, z wyjątkiem jednego. Nie było licznych związków nieformalnych - charakterystycznych dla utrwalonej biedy w innych krajach.

- Zwyciężyła tradycja?

- Tylko pozornie. Okazało się jednak, że wystarczyły drobne zmiany prawne ułatwiające pozyskiwanie wsparcia przy życiu "na kocią łapę", aby te związki natychmiast się ujawniły.

- Prowadził pan badania w wielu dawnych PGR-ach, jak te miejsca wyglądają dziś?

- Niektóre to nadal krajobraz "Arizony" - sypiące się elewacje, meble sprzed 30-40 lat (bo były to ostatnie większe zakupy w życiu właścicieli) i dziura w podłodze, do której pani domu wsypuje obierki. Ale są i takie, których nigdy nie skojarzylibyśmy z peerelowskimi gospodarstwami - odnowione bloki, schludne alejki, przystrzyżone żywopłoty.

- Jeszcze w latach 90. pojawiały się reportaże, o ludziach, którzy zamieszkali w okolicach dawnych PGR-ów. Wyciągali rękę do tej pegeerowskiej biedy i omal tej ręki nie stracili.

- Znany jest przypadek biznesmena, który zainwestował w stawy rybne, do pilnowania których zatrudnił ludzi z pegeerów. Ale okazało się, że ci, którzy mieli pilnować - wyłowili wszystkie ryby i sami pozbawili się miejsc pracy. Trzeba jednak zrozumieć logikę działania ludzi, którzy zaadaptowali się do biologicznego przetrwania każdego kolejnego dnia. Dla nich stałość, regularność nie wiele znaczy. Ważne jest to, co teraz. To jest logika adaptacji do aktualnie doświadczanej sytuacji. W wielu analizach dotyczących populacji byłych PGR-ów pojawia się słowo "bierność". Niesłusznie, bo większość tych ludzi prowadzi bardzo aktywne życie, ale życie oparte o zupełnie inne zasady. Człowiek bierny nie wyżywi wielodzietnej rodziny za np. 300 złotych. W 2005 roku GUS obliczał średni poziom dochodów rodzin żyjących poniżej minimum egzystencji właśnie na 300 złotych. Wówczas dotyczyło to około 12 procent Polaków, dziś już około 9 procent. Rozumiem, że te "getta biedy" budzą strach, tak samo jak strach budzi budowa bloku socjalnego w mieście. Ale spójrzmy z drugiej strony - czy dla ponad 2 milionów ludzi związanych z PGR-ami pod koniec lat 80. stworzono jakąś alternatywną ofertę?

- Stworzono dziesiątki programów.

- Oczywiście - powstały dziesiątki różnych podmiotów, które miały integrować, reintegrować, aktywizować, szkolić, wdrażać... Pozostaje pytanie, kto na tych programach zyskał. Gros tych projektów opartych jest na szczytnych ideach i hasłach, w efekcie mamy do czynienia z pozorowanymi działaniami. Moim ulubionym przykładem jest Centrum Integracji Społecznej, które ma wspierać ludzi wykluczonych społecznie. Sama w sobie idea jest bardzo wartościowa, ale jeśli przyjrzymy się bliżej raportom monitorują cym działalność tych placówek, okazuje się, że najczęstszym powodem skreślania uczestników programów reintegracyjnych są... te same słabości, z którymi ludzie do tych centrów przychodzą: problemy z organizowaniem czasu, dyscypliną pracy, opanowaniem agresji, powrotem do używek itd. Więc na czym, przepraszam, ta aktywizacja ma polegać? Na oczekiwaniu, że osoba ze złamaną nogą od razu po wypadku będzie zdolna do rehabilitacji?

- Lepsza koślawa pomoc niż żadna.

- Oczywiście, ale miała to być polityka racjonalna ekonomicznie. Weźmy jeden 9-miesięczny cykl programu reintegracyjnego, który kosztuje np. 1,3 mln. złotych. Rozpoczyna go 50 osób, kończy trzydziestu kilku, a aktywność większości z nich nadal wymaga wspierania. Powstaje pytanie o to, czy tego typu reintegracja nam się opłaca? Kilkuletnia strategia wspierania rynku pracy w województwie świętokrzyskim kosztowała 17 milionów. Efektem było zatrudnienie 1300 osób, nie wiadomo na jak długo, bo nikt tego nie sprawdził. Czy to są skuteczne metody? Te pytania trzeba zadawać.
Warto przyjrzeć się, co pozostało po inicjatywnie "Dzienna Mama", który miał pomóc wyjść z szarej strefy opiekunkom do dzieci i stać się alternatywą dla przedszkoli. We Francji istnieje 600 sieci "dziennych mam", a w każdej pracuje po ponad 90 kobiet. W Polsce do programu zakwalifikowano 5 pań, daliśmy im pełen pakiet szkoleń i kursów, zaadaptowaliśmy mieszkania do ich potrzeb. Projekt pochłonął duże środki - szkolenia, badania, wyjazdy partnerskie za granicę, gadżety etc. I co z tego? Bodaj tylko jedna z pań pozostała, bo koszty pracy okazały się na tyle duże, że paniom zwyczajnie się to nie opłacało. Doświadczeń ze realizowanych projektów ze środków inicjatywy EQUAL zdecydowanie nie spożytkowaliśmy.

- Dlaczego programy integracji okazują się niewypałem?

- Bo te tworzone z rozmachem projekty przykrajane są do potrzeb biurokratycznej machiny i przez biurokratyczny aparat. I zamiast wielkich zmian mamy zawsze drobne kroczki. Cele i hasła głoszone przez polityków to jedno, a praktyka to drugie. U źródeł różnych projektów leżą różne wartości i często sprzeczne interesy. Duże oczekiwania w ramach realizowanej polityki kieruje się zwykle pod adresem obywateli (że wezmą sprawy w swoje ręce), ale i pracowników socjalnych - fatalnie opłacanej, przygniecionej biurokratycznymi obowiązkami grupy zawodowej. Od nich wymaga się dobrego wykształcenia, stosowania innowacyjnych metod, dobrej diagnozy itp. Nic dziwnego, że gdy przebadano tę grupę, okazało się, że duża część aktywności to pozorowane działania. W programach społecznych najwyraźniej widać, czym jest polityka. A jest grą interesów, a nie narzędziem do naprawiania świata.

- Ale tu i ówdzie się udało. W tym samym kraju i za te same pieniądze. A więc jednak można?

- Udało się tam, gdzie wsparcie uzyskały lokalne pomysły. Niesamowitym przykładem jest Okartowo koło Kętrzyna, w którym wszystko zmieniło się za sprawą miejscowego lidera - dyrektora szkoły. Właśnie wokół szkoły zaczęło się budowanie aktywności lokalnej. Powstała prężnie działająca społeczność, a dzieci z miejscowej szkoły uzyskują świetne rezultaty w egzaminach. Przede wszystkim nie wolno nam skreślać młodego pokolenia - dzieci mogą mieć szansę wyjść z kręgu biedy. Niestety, najczęściej wchodzą w buty swoich rodziców - mówią ich językiem, myślą ich schematami i w przyszłości powielą ich biedę. Biedę nadal bardzo dotkliwą - oprócz gett poprzemysłowych w wielkich miastach to właśnie byłe pegeery są nadal dnem polskiej biedy. Ludzie z zamożnych miast żyją dziś w innym świecie i patrzą na mieszkańców byłych PGR-ów z lękiem. Nie pamiętają już, że to ludzie, którzy swego czasu znaleźli się w złym miejscu na mapie.

krótka historia pgr-ów

- Po likwidacji pegeerów do dziś mam kaca - przyznaje Michał Wojtczak (pisaliśmy o nim w reportażu "Drugie życie milionera"). 20 lat temu jako podsekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa w rządzie Tadeusza Mazowieckiego likwidował Państwowe Gospodarstwa Rolne. - Wieś nie była do tego przygotowana. Nikt nie nauczył ludzi zaradności. Powiedziałem wtedy, że muszą minąć dwa pokolenia, 40 lat, żeby odrodziła się wieś. Ale trzeba było to przeciąć. To był dramat ludzi, ból połowy Polaków, bo tylu ludzi mieszkało wtedy na wsi. Do dziś mi to ciąży.

Czy można było zrobić to inaczej? Chyba nie. Państwowe Gospodarstwa Rolne (w skrócie PGR) były formą socjalistycznej własności ziemskiej w Polsce w latach 1949-1991; ich właścicielem było państwo. Duże gospodarstwa rolne tworzone były w całym kraju głównie na Ziemiach Odzyskanych. Po wojnie reforma rolna odebrała "obszarnikom" ziemię i przekazała chłopom. Przy okazji ginęli ludzi, bo "leśni" strzelali do tych, co dzielili cudzą ziemię. Chłopom nie było łatwo. Państwo, przez długie lata egzekwowało "obowiązkowe dostawy", które skończyły się dopiero 1 stycznia 1972 roku. Nie pomagały tłumaczenia, że zboże przeznaczone jest na siew - zabierano wszystko. Od 1949 roku (nasilenia stalinizmu w Polsce) na wzór radziecki (tam były kołchozy i sowchozy) zaczęto wprowadzić Państwowe Gospodarstwa Rolne.

- Okazało się, że prywatne rolnictwo jednak rozsadza socjalistyczny porządek gos-podarczy i trzeba je uspołecznić - wspomina Jacek Kuroń w książce "PRL dla początkujących" (napisanej wspólnie z Jackiem Żakowskim). Przeciwnicy PGR-ów wyliczali, że ich zarządcy i pracownicy źle gospodarowali państwowym mieniem, co doprowadziło do coraz większego deficytu pokrywanego kolejnymi kredytami zaciąganymi przez m.in. ekipę Edwarda Gierka
Jednak w 1991 roku, likwidując PGR-y, nikt nie pomyślał o ludziach, którzy pozostaną na wsiach bez środków do życia.
Dwa lata temu PGR-y doczekały się jedynego muzeum, które powstało w Bolegorzynie (powiat drawski). Mieszkańcy byłego PGR-u zgromadzili pamiątki i udostępnili je zwiedzającym.
(Lau.)

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska