https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Po dwóch stronach

Michał Woźniak
Diabelska Gardziel powala na kolana...
Diabelska Gardziel powala na kolana...
Śniadanie w Brazylii, obiad w Argentynie, kolacja w Paragwaju? To jest możliwe tylko w Foz de Iguasu - miasteczku na styku trzech granic, tuż obok jednego z cudów natury - wodospadów Iguasu.

     W powietrzu czuć atmosferę wyjątkowości. O pobliskim wodospadzie przypominają dziesiątki bilboardów i autobusy miejskie z tabliczkami "Cataractas".
     Najpiękniejsza panorama spadających z wielkim hukiem mas wody rozpościera się z brazylijskiej strony wodospadów. By jednak dotrzeć do samej wody, trzeba przejechać na argentyńską stronę, do miasteczka Puerto Iguazu, przekroczyć granicę, podstemplować paszport.
     Malvinas son Argentinas
     
Tak jak na każdej argentyńskiej granicy - również i tu - stoi wielki monument z konturami Malwin - atlantyckich wysepek położonych kilkaset kilometrów od Ziemi Ognistej i napisem "Malvinas son Argentinas" (Malwiny zawsze argentyńskie). O Malwinach - znanych również jako Falklandy - głośno było przed ponad dwudziestoma laty. W 1982 roku o usytuowane strategicznie wysepki toczyła się wojna pomiędzy Argentyną a Wielką Brytanią. Argentyńczycy do dziś twierdzą, że wyspy należą do nich i są spuścizną po czasach, kiedy w tej części świata rządzili koloniści hiszpańscy. Brytyjczycy zajęli wyspy w 1833 roku, Argentyna nigdy nie uznała aneksji. W wojnie 1982 roku zginęło 1000 żołnierzy - aż 750 stracili Argentyńczycy, 11 tysięcy trafiło do niewoli... Mimo iż skończyła się 23 lata temu - Argentyna wciąż nie może pogodzić się z przegraną. Stąd też obeliski na wszystkich granicznych przejściach. W publicznych toaletach również nie brakuje malwińskich elementów - na popisanych ścianach kabin najczęściej można znaleźć i takie stwierdzenie: "Pieprzeni Angole! Może i zabraliście nam Malwiny, ale w piłce nożnej i tak was miażdżymy..."
     Spacer między tęczami
     
Brazylia i Argentyna to dwa różne światy. Widać to już na samej granicy. Brazylia jest schludniejsza, z kolei Argentyna - poprzez mniejsze zamiłowanie do porządku - jest znacznie bliższa sercu Polaka. Jest dziś też znacznie tańsza od Brazylii - ta wciąż nie może pozbierać się po finansowym krachu sprzed niemal 10 lat.
     Czekając na autobus do Parku Narodowego Foz de Iguasu zajadam na dworcu jeden z najpopularniejszych argentyńskich posiłków - milanesę. To przekrojona bułka, do której sprzedawca wkłada blisko pół kilograma świeżo zgrillowanej wołowiny. Wraz z napojem kosztuje to równowartość dolara - aż trudno zjeść wszystko.
     Wreszcie wejście do Parku. Miejscowi za wstęp płacą 30 pesos (ok. 30 złotych), turyści 30 dolarów. Ale widoki progów ze spienioną wodą warte są każdych pieniędzy. Komunikację pomiędzy poszczególnymi punktami widokowymi ułatwia kolejka wąskotorowa. Z kolejnych przystanków odchodzą kilkusetmetrowe pomosty wiodące nad spokojniejszą wodą do przełomów. Diabelska Gardziel powala wręcz na kolana - spadająca z kilkuset metrów woda milionami kropel tworzy mgłę, w której nieustannie pojawia się tęcza. Równie widowiskowe, choć już znacznie mniejsze, są pozostałe wodospady... Zwiedzenie argentyńskiej strony wodospadów zajmuje mi 6 godzin. Nie brakuje jednak przybyszów z całego świata, którzy na zwiedzenie parku przeznaczają nawet 3-4 dni. Atrakcji zresztą nie brakuje - można polatać nad wodospadem czteroosobowym samolocikiem, spłynąć pontonem - wystarczy mieć pieniądze!
     Kolorowy odlot...
     
Po południu wracam do Brazylii. Muszę jeszcze odwiedzić konsulat Paragwaju - w Polsce nikt nie był w stanie odpowiedzieć, czy na wjazd do tego zapomnianego nieco kraju potrzebne są wizy? Na oficjalnych stronach polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych jest informacja - wizy być muszą. Na "unijnych" - nie. Na szczęście pracownicy konsulatu potwierdzają - wystarczy paszport. Dzięki temu w kieszeni zostaje 80 dolarów. W Paragwaju można za to przeżyć tydzień.
     Kolejny autobus miejski kursuje pomiędzy Foz de Iguasu a Ciudad del Este - obydwa miasta dzieli jedynie most nad Paraną - jedną z najpotężniejszych rzek Ameryki Południowej. Przechodząc, nucę pod nosem piosenkę Lecha Janerki - "Kolorowy odlot na Paragwaj". I faktycznie - już na pierwszy rzut oka to państwo znacznie różni się od swych sąsiadów. O Brazylii i Argentynie można powiedzieć, że to kraje w europejskim stylu. W Paragwaju zaczyna się kraina Indian - znacznie biedniejsza, brudniejsza i... bardziej kolorowa - głównie przez indiańskie stroje i ozdoby. Zaraz za kontrolą paszportową wymieniam pozostałe z Brazylii reais na miejscowe guaranis - od paragwajskiego "cinkciarza" za kilkanaście monet dostaję gruby zwitek mocno zniszczonych banknotów.
     Niemal wszyscy Paragwajczycy nieustannie piją mate - to rodzaj miejscowej herbaty. Do kubka pełnego ziół co chwila dolewana jest z przytroczonego do pasa termosu kolejna porcja wody. Pije się ją przez metalową rurkę. Mate oprócz gaszenia pragnienia ma też spore znaczenie towarzyskie - każde spotkanie przyjaciół rozpoczyna się od łyka napoju z kubka znajomego...
     Na dworcu łapię nocny autobus do stolicy - Asuncion. Z Ciudad del Este (Miasto na Wschodzie) to niespełna 400 kilometrów, jedzie się jednak dobre 12 godzin. - I módl się, żeby po drodze autobusu nie zatrzymał patrol wojskowy - radzi siedzący obok Pablo - również podróżujący do stolicy. - Zazwyczaj szukają partyzantów, ale turysta to dla nich też łakomy kąsek. Zaraz zaczną ci wmawiać, że nie masz jakiegoś ważnego dokumentu, pieczątki i będą chcieli cię zabrać ze sobą. Chyba że odpalisz im ze 200 dolarów - wtedy masz spokój. Dość często jeżdżę tą trasą, więc taką sytuację przeżyłem już niejednokrotnie. Napijesz się mate?
     Patrząc na jego kubek nie mogę się przełamać...
     48 stopni w cieniu
     
Przejazd do Asuncion mija spokojnie. Przed południem zasiadam w kafejce w centrum rozłożonego na wzgórzach miasta. Zupełnie nie widać, że liczy ono ponad milion mieszkańców. Uliczny termometr wskazuje 48 stopni w cieniu. Wśród przechodniów nie brakuje białych twarzy - w większości to potomkowie nazistów niemieckich, którzy po II wojnie światowej właśnie w Paragwaju znaleźli schronienie. O tym, jak silne było tutaj niemieckie lobby, może świadczyć choćby fakt, że najbardziej znany przywódca kraju nosił jakże latynoskie nazwisko Alfredo Stroessner. Nie brakuje też Indian noszących imiona Helmut, Jurgen czy Heike...
     Mimo iż Asuncion zostało założone przez Hiszpanów już w połowie XVI wieku - pamiątek po tamtych czasach pozostało niewiele. Centrum miasta zabudowane jest kamienicami z początku ubiegłego wieku. Architekturą wyróżnia się jedynie dzielnica rządowa - położona nad brzegiem rzeki Paragwaj. Dawne wpływy hiszpańskie widoczne są lepiej w głębi kraju - w miasteczku Encarnacion. To właśnie historia tego miejsca stała się kanwą filmu "Misja" ze znakomitą muzyką Ennio Morricone.
     Wśród globtroterów z całego świata zasłużoną sławą cieszy się hotelik Ambasador. Jego największym atutem jest położenie tuż przy... pałacu prezydenckim. - Tylko nie wychodź na balkon - ostrzega właściciel. - Dziś akurat w Asuncion jest szczyt szefów państw Ameryki Południowej. Ochroniarze "stają na głowach", by zapewnić im bezpieczeństwo. Pod rygorem zamknięcia hotelu dostałem zakaz wypuszczania kogokolwiek na balkony i tarasy. I tak dobrze, że nie kazali "zainstalować" u mnie snajperów!

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska