O godz. 9 rano pojawił się pierwszy zainteresowany w kwestii kupna naszego auta, ale narzekał na silnik, karoserie i nie dogadaliśmy się.
Trzeba było podpicować wózek - po 8333 przejechanych km wreszcie umyliśmy auto i zostawiliśmy Grzecha, aby zakończył proces, a sami udaliśmy się na Albert Market w centrum Banjulu.
Pierwsze transakcje oczywiście przepłacaliśmy, ale jak w ruch poszły nasze zapasy okularów uratowanych przed zmieleniem, gadżety typu radyjka coca coli, czapeczki, smycze i inne świecidełka - czarni oszaleli.
Spędziliśmy tam chyba 4 godziny targując się zawzięcie ze sklepikarzami o hebanowe maski, figurki zwierząt, bransoletki, przyprawy, itd. Kończąc transakcje z jednym handlarzem - od razu pojawiało się jego 5 braci zainteresowanych jakąś europejska błyskotką.
W Afryce nie jest ważna jakość i użyteczność - najistotniejsze jest aby błyszczało i można było zaszpanować przed ziomami. Wybierali najbardziej obciachowe okulary (dzięki AWK !!!), a o rozwalona mp3 Manty się prawie pobili (dzięki Model!!!).

Z plecakiem pełnym afrykańskiego stafu poszliśmy trochę odpocząć na plażę. Biali są zaczepiani non-stop w celu wyciągnięcia kasy w nadziei ze spotkali frajera.
Zawsze ta sama gadka: Hello happy couple, are you from Spain? Poland - yeah beautiful country, I have family in Poland.
Potem już pytania mające zweryfikować doświadczenie afrykańskie potencjalnej ofiary typu: który raz w Afryce i ile to już dni.
Na końcu propozycja przewodnika, dobrej restauracji, hotelu, wycieczki, przejażdżki na koniu itd. Mamy taki patent - mówimy ze w Gambii jesteśmy od miesiąca już trzeci raz i mieszkamy u znajomych, którzy maja tu dom i właściwie wszystko już widzieliśmy - jak na razie działa.
Po powrocie do hotelu spotkaliśmy uśmiechniętego Grzecha, który obwieścił ze beczka została sprzedana. Sentymenty utopiliśmy w butelce cieplej żołądkowej białej i lokalnym browarze JulBrew.