Od kilku miesięcy idzie przez Polskę fala. Gwałtownie wzrastają ceny nieruchomości, zarówno mieszkań, jak i domów. Nawet dla ludzi, którzy zarabiają w okolicy średniej krajowej (a ci bynajmniej do większości nie należą) jest to potężny problem, nie wspominając o tych, którzy balansują na granicy minimum. Co spowodowało tak wielkie podwyżki? Jednym z powodów jest to, że w w nieruchomości postanowili zainwestować zamożniejsi Polacy. Lokaty bankowe to kiepski biznes, giełda jw dobie spowolnienie jest ryzykowna. Pozostają więc nieruchomości – interes dotąd najpewniejszy. W zatem wielka skarpeta z oszczędnościami się popruła i mamy to, co mamy.
Tymczasem rząd chce sięgnąć po pieniądze zamożniejszej grupy Polaków, którzy do tej pory nie musieli odprowadzać składek ZUS od zarobków powyżej 30-krotności średniej. Sprawa wcale nie jest oczywista i argumenty obu stron warte są rozważenia. Znakomicie więc, że od dawna zabetonowane bloki koalicyjne zaczynają się kruszyć nie po linii politycznych haseł, ale realnych interesów.
To prawda, że zbyt głębokie nurkowanie w kieszeniach ludzi najzamożniejszych przynosi skutek odwrotny od zamierzonego. Nie można jednak pominąć statystyk, które jasno potwierdzają, że kapitał kumuluje się w rękach coraz węższej grupy społeczeństwa, a w Polsce rozziew pomiędzy bogatymi i biednymi należy do największych w Europie.
Kilka dni temu w Niemczech zapadła decyzja o likwidacji tzw. podatku solidarnościowego. Bardzo dotkliwego (5,5 proc.) podatku, wprowadzonego ongi dla wyrównania poziomu życia we wschodnich Niemczech. Jedno jest znamienne - podatek nadal płacić będą najzamożniejsi płatnicy. Niemcy dmuchają w ten sposób na zimne - próbując łagodzić napięcia społeczne. I nie przestają o tym dyskutować.
Na szczęście wybory za nami. Partie mają więc trochę czasu, aby powiedzieć nam co uważając za sprawiedliwe, a nie tylko za co chcą nas kupić.
