https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Śpiewa, ale nie tańczy

Rozmawiała Róża Adamcio
Fot. oko cyklopa
Rozmowa z Bartoszem Opanią aktorem, którego obecnie możemy oglądać w serialach "Na dobre i na złe" oraz w "Teraz albo nigdy!".

Nie jest stereotypowym gwiazdorem, który w świetle reflektorów czuje się jak ryba w wodzie. Zaraz po debiucie krytycy okrzyknęli go największym objawieniem od czasu Bogusława Lindy. Gdy zagrał Artura Rimbauda w "Całkowitym zaćmieniu", pisano, że jest lepszy niż Leonardo di Caprio. Mowa o Bartoszu Opani, znanym widzom m. in. z roli doktora Witolda Latoszka w "Na dobre i na złe" w TVP 2, który niedawno dołączył do obsady "Teraz albo nigdy!" w TVN.

- Jaką osobą jest Bartosz Wróblewski, którego gra pan w "Teraz albo nigdy!"?

- Nie do końca przeczytałem umowę, więc nie wiem, na ile mogę sobie pozwolić w ujawnieniu niektórych szczegółów dotyczących mojej postaci (śmiech). Ale chyba nikogo nie skrzywdzę, wyznając, że serialowy Bartosz jest człowiekiem pozującym na artystę, ale o dobrych manierach.

- To czarny charakter?

- Moja postać prezentuje raczej osobowość dwuznaczną. Nie jest ani z gruntu zły, ani przesłodzony. Zdradzę, że nieźle zamiesza w głowie Basi Jasnyk (Katarzyna Maciąg - przyp. red.).

- Dlaczego zdecydował się pan na udział w "Teraz albo nigdy!"?

- Spodobała mi się rola, którą dostałem. Zresztą decyzję o udziale w jakiejkolwiek produkcji zawsze podejmuję pod kątem tego, czy dana postać mnie interesuje.

- Praca w TVN-owskim "Teraz albo nigdy!" nie koliduje w żaden sposób z rolą w "Na dobre i na złe"?

- Nie. W żadnym wypadku. Obie produkcje świetnie się ze sobą dogadują.

- Trudno panu grać lekarza z Leśnej Góry?

- Moim zdaniem każda postać przysparza trudności, niezależnie od tego, kim jest czy jaki zawód wykonuje. Dlatego w graniu lekarza nie upatruję szczególnego wyzwania. No, chyba że chodzi o wymawianie łacińskich terminów. Tak, z tym mam czasem problemy (śmiech).

- Poza "Na dobre i na złe" rzadko udziela się pan w telewizji. Nie lubi pan grać w serialach?

- Nie znoszę grać w ogóle (śmiech). Ale jak się już na to zdecyduję, to na pewno jest ku temu konkretny powód - albo dobry scenariusz i interesująca w nim dla mnie rola, albo reżyser, który ma gust.

- Czy poświęciłby się pan dla roli?

- Ależ ja się cały czas poświęcam (śmiech).

- Pracuje pan tylko po to, by zapewnić byt rodzinie?

- Oczywiście, jest to jedna z tych motywacji, które popychają mnie, by zarabiać na utrzymanie domu i rodziny. Od jakiegoś czasu, muszę przyznać, doszło coś jeszcze, na co wydaję pieniądze - stałem się kolekcjonerem gadżetów. Wcześniej nie przywiązywałem większej wagi do posiadania rzeczy materialnych, ale gdy osiągnąłem pewien wiek, nieco mi się odmieniło.

- Jakimi gadżetami najchętniej się pan otacza?

- Na przykład scyzorykami. Mam ich naprawdę sporo porozrzucanych po całym domu.

- Ponoć niechętnie udziela pan wywiadów...

- Tak, to prawda. Nie przepadam za tym.

- Ale jest pan przecież aktorem i tym samym osobą publiczną...

- Zostałem aktorem, by móc realizować siebie. Owszem, jestem świadomy, że wywiad to pewna forma autokreacji. Lecz zawsze odnosiłem wrażenie, że można uniknąć tego typu promowania siebie.

- Jako dziecko marzył pan o byciu...

- Najpierw chciałem zostać żołnierzem. A dopiero potem przyszła ochota na zawód aktora.

- Czy pana ojciec, Marian Opania, miał wpływ na wybór pańskiej profesji?

- To jest to pytanie, które powtarza się od lat... Trudno mi na nie odpowiedzieć, bo sam do końca nie wiem. W pewnym stopniu na pewno, bo przecież od najmłodszych lat dzięki ojcu ocierałem się o aktorstwo. Ale ostatecznie wybór należał tylko i wyłącznie do mnie.

- Co pana urzekło w aktorstwie?

- Aktorstwo zawsze kojarzyło mi się z ucieczką przed samym sobą. To znaczy - daje ono możliwość przeżycia i doświadczenia takich przygód, które nigdy nie byłyby udziałem Bartosza Opani. Mam też okazję przeistaczać się w takiego człowieka, którym nie mógłbym się stać.

- Miewa pan momenty zwątpienia w sens bycia aktorem?

- Nieustannie, ale pojęcia nie mam, kim mógłbym zostać, gdybym urodził się na nowo. Zawsze liczyłem na to, że - będąc aktorem - znajdę czas na robienie wielu różnych rzeczy, dzięki którym na różny sposób wyrażałbym siebie. Niestety, na przeszkodzie stanął mi czas. A raczej jego brak. Kiedyś marzyło mi się np. założenie własnego zespołu muzycznego, w którym grałbym na gitarze. Chciałem być takim Bobem Dylanem.

- A czy realizuje pan własne marzenia poprzez swoje dzieci?

- Powiem tak, skoro mój ojciec dał mi wolną rękę przy wyborze zawodu, to i ja chcę dać moim dzieciom taką samą możliwość. Prawdopodobnie z powodu dziedziczenia genów synowie mają podobne do mnie zainteresowania. Pierworodny gra w swoim zespole i wydaje właśnie płytę, a młodszy trenuje sztuki walki.

- W wolnych chwilach gra pan na gitarze?

- Bez przerwy. Gitara wielokrotnie ratowała mi życie w momentach trudnych. Jakie to były sytuacje, pozwoli pani, zachowam dla siebie.

- Jest pan rodowitym warszawiakiem. Lubi pan swoje miasto?

- Uwielbiam! Moją miłość do Warszawy można przyrównać do miłości do pięknej kobiety poranionej przez wypadek (śmiech).

- Nie ma pan czasem ochoty uciec przed wielkomiejskim zgiełkiem?

- Nie. Nie sądzę, że mógłbym mieszkać w innym miejscu, w którym czułbym się tak dobrze, jak tu. A jeśli już uciekam, to na krótko.

- Czy stolica bardzo się zmieniła, odkąd pan ją pamięta?

- Bardzo. Mam duży żal do ludzi, którzy to miasto odbudowują w tak nieudolny sposób. Mimo że komunizm należy już do dalekiej przeszłości, konstruktorzy nieprzerwanie projektują dziwne i tymczasowe molochy, które jeszcze bardziej ranią moje miasto.

- Jaki typ architektoniczny pan preferuje?

- Połączenie historii z nowoczesnością. Ale koniecznie w dobrym guście. Czasami można tego typu budynki spotkać na Pradze. Mam na myśli plomby pomiędzy starymi domami.

- Czy jest takie miejsce na świecie, które pan sobie szczególnie upodobał?

- Nowy Jork, którego, niestety, za często nie odwiedzam, a także Londyn. Stolica Wielkiej Brytanii urzeka mnie zapachem i specyficzną atmosferą. Dobrze czuję się wśród Anglików - prawie jak u siebie. Odpowiada mi ich poczucie humoru.

- Nie jest pan zwierzęciem medialnym. Niewiele też znajdzie się plotek na pana temat. Czy Bartosz Opania to nudziarz, czy po prostu skutecznie chroni swoje życie prywatne?

- Myślę, że jedno i drugie. Nie upatruję dla siebie żadnej szansy zaistnienia poprzez skandale, plotki itp., itd.

Poza tym, wbrew pozorom, jestem osobą dość skrępowaną. Mam trudności z wyrażaniem swoich myśli publicznie, dlatego nie robię tego z przyjemnością.

- Czyli nie ma szans na to, że wystąpi pan w tanecznym lub śpiewającym show?

- W tanecznym od razu bym odmówił, bo kompletnie nie nadaję się do tańca. Nie byłoby jednak problemu, gdybym np. miał zagrać, że potrafię to robić. Natomiast co się śpiewu tyczy... Śpiewać umiem, ale myślę, że nie zniósłbym krytyki, przez którą ucierpiałoby moje ego.

- W dzieciństwie był pan także skrępowany?

- Chyba każdy odpowie na to pytanie podobnie jak ja - tak, w dzieciństwie byłem skrępowany i nieśmiały. Ale zawsze tkwiła we mnie chęć ukrycia tego przed innymi. Dlatego nie sądzę, żeby moi klasowi koledzy zauważyli kiedykolwiek te cechy mojego charakteru.

- Czy aktorstwo jest maską ukrywającą prawdziwe oblicze Bartosza Opani?

- Nie. Aktorstwo służy mi raczej do tego, by dowiedzieć się czegoś więcej o sobie samym - na co mnie stać lub kim mógłbym być.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska