- Przedsiębiorczość to podobno cecha charakteru. Czy Polacy są przedsiębiorczy?
- W każdym narodzie przedsiębiorczych jest około 5 proc. populacji - w sensie cech charakteru. Ale nawet komputerowiec, który siedzi za biurkiem i nie wychyla nosa na zewnątrz, może założyć własną działalność. I wtedy nazwiemy go przedsiębiorczym. A założy tę działalność, bo po prostu będzie umiał. Przedsiębiorczość w biznesie rządzi się regułami, których można się nauczyć.
- Jakie reguły są najważniejsze?
- Nie koncentrować się za bardzo na technologii, wynalazku i pamiętać o marketingu. Właśnie w środowisku akademickim najczęściej popełniany jest ten błąd - zapomina się o tym, że każdy wynalazek, aby zaistniał na rynku, musi mieć swojego odbiorcę. Trzeba go przygotować do tego, że wynalazek wchodzi na rynek i że będzie można go kupić.
- Jest pan laureatem I edycji programu "Brokerzy Innowacji". Doceniono pana właśnie za umiejętne komercjalizowanie nauki. To trudne?
- Nie jest łatwe. Statystyki dotyczące opatentowanych wynalazków wskazują, że 95 proc. z nich w ogóle nie znajduje zastosowania. Czyli wśród tych 5 proc. trzeba znaleźć takie, które dają możliwość użyteczności dla ludzi.
- Czyli to oznacza, że nasi wynalazcy tworzą dla samego tworzenia?
- Naukowcy zajmują się czystą nauką i nie interesuje ich, czy ich wynalazki znajdą zastosowanie.
- Inkubator, którym pan zarządza, powstał w 2008 r. Ma rozwijać przedsiębiorczość w środowisku akademickim: poprzez szkolenia, staże, pomoc w zakładaniu swojej firmy. Są chętni?
- Wciąż za mało.
- Dlaczego?
- Studenci np. przychodzą najczęściej na szkolenia, aby mieć jeszcze jeden papier w CV, bo wiedzą, jaka jest sytuacja na rynku pracy i traktują to jak szansę. Jeden przypadek zaowocował powstaniem spółki spin-out (oznacza to, że spółka wywodzi się ze środowiska akademickiego, ale uczelnia nie ma w tym wkładu finansowego). Absolwenci mogą liczyć na naszą pomoc do piątego roku po zakończeniu studiów. Zadania inkubatora są inne niż brokera. Ten drugi wyszukuje informacje na temat osiągnięć naukowych i stara się skojarzyć, komu ono by się przydało w gospodarce.
- Prowadził pan w ten sposób wynalazek "właściwości enzymu kinazy adenylanowej do degradacji płytek krwi w warunkach zawałów serca i udarów mózgu." Co się z nim stało?
- Można powiedzieć, że poniosłem klęskę. Nie udało się znaleźć finansowania na etap badań na zwierzętach i badania kliniczne. Każdy, kto wykłada pieniądze, a to są tzw. aniołowie biznesu, chce mieć zwrot jak najszybciej, a w medycynie trzeba czekać na zwrot nawet z 8 lat. Inaczej jest w przypadku wynalazków informatycznych - tu zwrot inwestycji może nastąpić po roku czy dwóch. Liczę na jakiś duży koncern farmaceutyczny.
- Od kilku lat jest pan też zaangażowany w opracowywanie Regionalnej Strategii Innowacji, która powstaje przy urzędzie marszałkowskim. I co?
- Ta praca poszła na półkę. Dokument został uchwalony, ale nie było w ślad za tym dalszych kroków. Innowacyjnym można być zawsze, ale trzeba mieć wolę ku temu.
- Poszło o pieniądze?
- Albo były inne priorytety, np. naciski ze strony gmin, bo zamiast innowacji trzeba wyremontować drogi, zbudować sieci wodociągowe. No, ale w końcu z pieniędzy unijnych w Bydgoszczy powstało Regionalne Centrum Innowacji, UMK dostało Interdyscyplinarne Centrum Nowoczesnych Technologii. Zanim jednak dojdzie do komercjalizacji tego, co się dzieje w tych centrach, minie parę dobrych lat.
- Czy to pomoże regionowi stać się innowacyjnym?
- Myślę, że nie jest dobra polityka uszczęśliwiania przedsiębiorców na siłę, bo oni się tymi centrami w ogóle nie interesują. W Polsce dwie trzecie pieniędzy na innowacje, badania i rozwój pochodzi ze środków rządowych i samorządowych, a tylko jedna trzecia od przedsiębiorców. W krajach przodujących jest odwrotnie. Musimy zmienić te proporcje, bo inaczej będziemy wydawać pieniądze na marne.
- Jak to zmienić?
- W strategiach miast potrzebujemy dużego przedsiębiorcy, koncernu, który miałby moc przyciągania do regionu. Taka firma stworzyłaby otoczkę dla innych firm i napędzała koniunkturę. Np. Bella. W ogóle nie oddziałuje na region, a to, że sponsoruje festiwale nie rozwija przecież przedsiębiorczości. Firma ta mogłaby zrobić rozeznanie, czy na naszych uczelniach są jakieś rozwiązania technologiczne, które ją interesują. Jeśli są - mogą przecież utworzyć z uczelnią spółkę i współfinansować ją. Spółkę, która będzie tę technologię rozwijać. Inspirować tematy. I wtedy rodziłyby się rzeczy użytkowe, a przedsiębiorstwo stawałoby się innowacyjne.
- Jeździł pan na wizyty studyjne do Holandii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, do centrów innowacyjności. Czego możemy się od nich nauczyć?
- Oni są na innym etapie rozwoju. Myślą w kategoriach kreatywności, a nie innowacji. Na uczelniach fińskich uczy się studentów na projektach, za które otrzymują zaliczenie. U nas to przyszłość. Trzeba też pamiętać, że każdy kraj ma swoją specyfikę, nie ma co się angażować w obszary już dawno odkryte. Trzeba znaleźć niszę.
- Jaką niszę widzi pan dla nas?
- Na pewno w przemyśle informatycznym. To kwestia głównie pomysłów i inwestorów. Steve Jobs też musiał mieć inwestora strategicznego, aby w końcu wyjść z garażu.
Henryk Tomaszewski
Znalazł się w grupie 30 laureatów I edycji programu "Brokerzy Innowacji" organizowanego przez Ministerstwo Nauki. Dzięki temu będzie mógł skuteczniej komercjalizować wiedzę i wyniki badań naukowych wśród przedsiębiorców.
Czytaj e-wydanie »Lokalny portal przedsiębiorców