Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Światynia pośród min

Agata Kozicka [email protected]
Rybak na jeziorze Tonle Sap
Rybak na jeziorze Tonle Sap Fot. Agata Kozicka
Pick-up pełen był kolczastych owoców durian, a drogi porozdzierane wyrwami, jak po wybuchach bomb. Trzeba się było mocno trzymać jego burt, żeby nie wypaść z auta.

Trzeba się trzymać głównych dróg. Nawet na siusiu nie wchodzić w przydrożne krzaki. Kambodża to jeden z najbardziej zaminowanych krajów na świecie - ostrzega książkowy przewodnik. Ale wojny już od dawna nie ma, a w dżungli nie kryją się "czerwoni kmerzy", tylko najwspanialsze dzieło architektury na świecie - świątynia Angkor Wat. Dlatego Kambodża już od kilku lat jest chętnie odwiedzana przez zachodnich turystów.
Do miejscowości Siem Reap w sąsiedztwie kompleksu świątyń Angkor Wat można dostać się z Tajlandii bezpośrednim autobusem. W biurze podróży w dzielnicy Koah San w Bangkoku taki bilet kosztuje 300 tajskich bhatów, czyli około 8 dolarów. Ale my... - Jedziemy pociągiem - zadecydował Michał, z którym podróżuję po Azji. - W klimatyzowanym autobusie z 30 innymi zachodnimi turystami? To żadna przygoda.
Sprawdziliśmy na dworcu kolejowym, o której godzinie odjeżdża pociąg w kierunku Kambodży. Bilet do miejscowości w pobliżu granicy kosztował nas niecałe 1,5 dolara.

Obrazek z papieżem

Choć gekony rzadko można zobaczyć, często jednak słychać ich głośne "geko"!
Choć gekony rzadko można zobaczyć, często jednak słychać ich głośne "geko"!

Świątynia Ta Prohm porozrywana jest korzeniami egzotycznych drzew, które wślizgują się w kamienne korytarze

Pociąg wyrusza z peronu przed 6 rano. Na twardych, drewnianych ławkach czystego, jak na azjatyckie warunki, wagonu trudno jednak spać. Jesteśmy tam jedynymi turystami. Pozostali pasażerowie nie są nachalni. Przyglądają się i żartują na nasz temat. Przychodzą dzieci. Niektóre oglądają bagaże, pokazują palcami, inne zawstydzone uciekają.
Jest przyjaźnie. Rozmowy z Tajami urozmaicają monotonną podróż. Pociąg zatrzymuje się na każdej stacyjce. Informacja o tym, że pochodzimy z Polski, szybko roznosi się po wagonach. Podchodzi do nas kilkunastoletni chłopak z obrazkiem Jana Pawła II. - For you - mówi. "Dla was". Na odwrocie tajskimi literkami wypisana jest biografia papieża Polaka. Moment był tym bardziej wzruszający, że w Tajlandii katolicy stanowią niecały procent społeczeństwa.
Pod czujnym okiem Ojca Świętego dostaliśmy się do granicy, a dokładnie - na koniec wielkiego tłumu zmierzającego do Kambodży. Turyści z całego świata, drobni sprzedawcy, wozy zapakowane warzywami i owocami, ciągniki załadowane towarem na wysokość nawet dwóch pięter. Setki ludzi oczekujących na odprawę. - Nie dostaniemy się tam do rana! - byłam przekonana.
Jak spod ziemi pojawia się nagle człowiek przekonujący, że za 200 bhatów załatwi chętnym turystom przejście bez kolejki. I choć w tej desperackiej sytuacji oferta jest kusząca, od razu odmawiam.
Mija pół godziny, na granicy drgnęło. Odprawa jest na tyle sprawna, że po dwóch kolejnych godzinach mamy już w paszportach wbite wizy po 20 dolarów i jesteśmy po drugiej stronie.

Jazda na kolcach

Czasami do szkoły trzeba powiosłować.
Czasami do szkoły trzeba powiosłować.

Choć gekony rzadko można zobaczyć, często jednak słychać ich głośne "geko"!

Turyści, którzy wykupili bezpośrednie połączenie do Siem Reap, odjeżdżają autobusami. My szukamy pick-upa, który ma nas tam zabrać. Po męczących negocjacjach cenowych wskakujemy w końcu na naczepę pojazdu załadowanego kolczastymi owocami durian. Nijak nie da się na nich usiąść nie kalecząc nóg. Pozostaje nam zatem zająć miejsca, podobnie jak to zrobili nasi kambodżańscy współtowarzysze podróży, na burtach pick-upa. Słońce szybko zachodzi. Pada deszcz, zalewa nas błoto pryskające spod kół mijających samochodów. Na kambodżańskich wybojach pół-asfaltowej i pół-dziurawej drogi nogi wpadają pomiędzy kłujące owoce. A jednak nawet przez chwilę tego sześciogodzinnego obijania się nie żałuję, że nie jestem w autobusie pełnym turystów.
Nasz hotel w Siem Reap to elegancka willa. Za pokój trzeba zapłacić 5 dolarów. Wynagradza nam wszelkie niewygody całodziennej podróży.

Ruiny w konarach

Robaki są jadalne, ale czy zdrowe, jeśli zabito je środkami chemicznymi?
Robaki są jadalne, ale czy zdrowe, jeśli zabito je środkami chemicznymi?

Czasami do szkoły trzeba powiosłować.

Siem Reap to mała miejscowość w kolonialnym klimacie, żyjąca prawie wyłącznie z turystów odwiedzających kompleks świątyń Angkoru. Jeszcze przed wschodem słońca docieramy tam motorową rikszą. Po drodze płacimy po 20 dolarów za dobowy bilet na zwiedzanie kompleksu. O tej porze wokół świątyni Angkor Wat już krążą tłumy turystów z aparatami fotograficznymi i kamerami. Czekają na wschód słońca, jak na wyjście gwiazdy rocka na koncertową scenę. Każdy z palcem przygotowanym na "spuście", aby uchwycić pierwsze promienie słońca oblewające najpopularniejszy zabytek Kambodży. O tej porze przypomina on baśniowy pałac.
Jednak nie świątynia Angkor Wat robi największe wrażenie. W otaczającej ją dżungli są ukryte dziesiątki budowli powstałych pomiędzy IX i XIV wiekiem. Świątynia Bayon, choć mocno nadszarpnięta zębem czasu, nadal majestatycznie spogląda na turystów 216 pogodnymi twarzami boga Avolokiteśwary. Najspokojniejsza jednak jest świątynia Ta Prohm. Wokół słychać hałas cykad, gekonów i innych zwierząt dżungli. Tysiącletnie budowle są zarośnięte, a nawet porozrywane konarami i korzeniami gigantycznych egzotycznych drzew. Niezliczone rzeźbione korytarze, przejścia, łuki i komnaty dają cień kryjący przed doskwierającym upałem, a jednocześnie schronienie przed tłumem rozkrzyczanych turystów. Tu właśnie kręcono zdjęcia do filmu Tomb Rider. Specjaliści od efektów specjalnych musieli się napracować, gdyż w rzeczywistości świątynie są bardziej zrujnowane niż na kinowym ekranie.

Rejs z kurami

Robaki są jadalne, ale czy zdrowe, jeśli zabito je środkami chemicznymi?

Podróż z Siem Reap do stolicy Kambodży Phnom Penh postanowiliśmy odbyć łodzią wzdłuż jeziora i rzeki Tonle Sap. W stolicy łączy się ona z Mekongiem. Rejs kosztuje wprawdzie trzykrotnie więcej niż autobus, jednak trwa tylko 6 godzin. Pośrednik sprzedający bilety zapewniał: - Łódź jest nowoczesna i klimatyzowana. Jego obietnice mijają się jednak z prawdą. Po drodze musimy dwukrotnie przesiadać się na coraz to inne łodzie. Ostatecznie dokładnie smarujemy się kremem z filtrem 30 i - zamiast w kabinie - wybieramy podróżowanie na zalanym słońcem górnym pokładzie. Tam pomiędzy koszami z kurami i kaczkami klimatyzację zapewnia nam bryza i bryły lodu zawinięte w szmaty.
Trafiamy do dzielnicy Lakeside, ulubionej przez turystów z plecakami. Podobno umieszczone częściowo na wodzie hotele i knajpki mają zostać zrównane z ziemią. Władze stolicy wolą pewno, aby podróżnicy zatrzymywali się w droższych hotelach. Pokój w hoteliku "Same same but different" - najtańszy w trakcie całej naszej podróży - kosztuje 2 dolary i w pełni zasługuje na taką cenę: w pomieszczeniu 2,5 na 2 metry jest łóżko i kilka gwoździ wbitych w ściany ze sklejki (służą za wieszaki!). Gdy doskwiera nuda, przez szpary w podłodze można by oglądać, co porabiają sąsiedzi piętro niżej. Wśród turystów z chudym portfelem cieszy się ogromną popularnością nie tylko ze względu na cenę. Obsługa jest przemiła, a w barze serwują pyszną mrożoną zieloną herbatę.
Okoliczne restauracje proponują potrawy z całej Azji. Za dolara można zjeść pyszny obiad pod leniwie mielącym gorące powietrze wiatrakiem (jeśli akurat nie ma przerw w dostawie prądu). Bar "Heart od Darkness" w centrum stolicy uważany jest za jedno z najciekawszych miejsc rozrywki w Azji południowo-wschodniej - wyczytaliśmy w przewodniku. Nie mogliśmy tego nie sprawdzić. Na bramce - barczysty ochroniarz, a w środku lekki półmrok. Z głośników płynie zachodnia muzyka jazzowa i rockowa. Cóż za odmiana po dyskotekowych skocznych azjatyckich rytmach, które huczą w całym kraju, od sklepu po autobus.

Cisza przed monsunem

Po drodze do Bangkoku zatrzymujemy się na nad Zatoką Tajską. Morze ma temperaturę bliską temperaturze ciała i zapowiada, że lada dzień spadnie wielki deszcz. Na plażach jest cicho i pusto. Turyści uprzedzili zbliżający się monsun - wyjechali. My też wracamy. Do Bangkoku, a stamtąd wylatujemy do Polski. A na lotnisku w Warszawie jest 8 stopni Celsjusza. Wyglądamy egzotycznie w sandałkach i koszulkach, na które nie ma co narzucić. Nasz bagaż bowiem trafił pomyłkowo do... Moskwy.

[**

zobacz
galerię

**](http://www.pomorska.pl/apps/pbcs.dll/tngallery?Avis=PO&Dato=20060222&Kategori=GALERIA&Lopenr=222001&Ref=PH)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska