Szarość. Granitowa. Ściany i stół (a może sarkofag). Ona i on. Cisza. Przedstawienie jeszcze się nie zaczęło, ale podniesiona kurtyna w Operze Nova sugeruje, że jednak tak, że już. Siadamy w fotelach ciszej niż zwykle bywa przed trzecim dzwonkiem oznaczającym początek spektaklu.
Patrzą na siebie, mijają się w taneczych pas. Ona sięga po szafirowe pantofle stojące na stole/sarkofagu i uderza z całej siły. Małżeńska kłótnia? A może pukanie losu?
Przeczytaj: Służąca panią, czyli miniopera o wielkiej sprawie. Intryga i miłość
Muzyka Christopha Willibalda Glucka, dyryguje Przemysław Fiugajski. Jesteśmy w świecie Orfeusza, który opłakuje śmierć ukochanej Eurydyki. Jeszcze nie wiemy, jak odeszła. Widzimy tylko jego rozpacz. Szczerą?
Pytania kołaczą mi się po głowie przez cały czas trwania premierowego spektaklu opery Glucka. Ulegam opowieści, dotyka mnie żal Orfeusza, czuję smutek Eurydyki.
Wszystko zwielokrotnione, bo Robert Bondara każe nam się przejrzeć w kilku wersjach bohaterów - mistrzowsko zaśpiewanych przez duet Janusza Żaka i Magdaleny Czerwińskiej oraz subtelnie zatańczonych przez Rafała Tandka i Martę Wróbel (ale to nie wszystko, bo w pewnym momencie widzimy pięciu Orfeuszy znajdujących przemoczoną szatę Eurydyki, chwilę później nawet dziewięć par bohaterów). Zmulitplikowany jest też Amor (Agnieszka Nurzyńska - sopran i Mariia Nechosa - taniec).
Muzyka jest w tej interpretacji niezwykle delikatna, wyciszona, by emocje miały miejsce, by wybrzmiał ruch i głos. Szczególnie w scenach chóralnych (przygotowanie Kaja Potrzebska). Nim jednak chór zaludni scenę patrzymy na szary pejzaż; cmentarz? kamienie milowe życia? Diana Marszałek, autorka scenografii nie daje podpowiedzi, wzrok wodzi światło Macieja Igielskiego i zgaszony rozpaczą baryton Janusza Żaka. To już nie diaboliczny Mefisto z „Fausta”, to targany bólem (wyrzutami sumienia?), wkraczający boso w otchłanie Hadesu Orfeusz, wokół którego kłębią się Furie. Demony, ale i erynie - boginie zemsty.
Za co? Przecież Orfeusz zstąpił tutaj, by wyrwać z objęć śmierci ukochaną, przyrzekając, że nie spojrzy na nią nim wyjdą z zaświatów.
Eurydyka nie wierzy oczom, kiedy znów widzi męża, ale co to? Dlaczego on nawet nie spojrzy na nią? Czyżby już jej nie kochał? Tak się zmieniła? On się tłumaczy, choć przecież nie może jej powiedzieć wszystkiego. Ona nie daje wiary jego zapewnieniom. Ciska pantoflami. Umiera raz drugi.
Spektakl utrzymany jest w jednej barwie, tylko suknia Eurydyki urzeka kolorem wody (kostiumy - Martyna Kander). Płynie w tańcu i na multimedialnym obrazie, kiedy ostatecznie dowiadujemy się, jak zginęła Eurydyka.
Może to był spacer, a może celowo poszli na ten klif? Może się kłócili, a może ona tylko się poślizgnęła i on nie zdołał złapać jej dłoni? Skoczył za nią, ale już nic nie mógł zrobić. Los. Została żałoba. Samotność. Sumienie.
Orfeusz niby żyje, niby jest między innymi, a jednak jest sam. Tak bardzo sam. Więc zstępuje do innego świata. Dosłownie. Dokonał wyboru. Ostatecznego.
Dawno żadna opera nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. To nie tylko mistrzowsko opowiedziany mit o miłości, która kruszy bramy śmierci (w wersji Glucka wszystko kończy się happy endem; początkowo mamy takie wrażenie - Amor przyprowadza Furie, które teraz bardziej przypominają uczestników bachanaliów i śpiewają wraz z Eurydyką pochwałę miłości, ale w pewnym momencie zdajemy sobie sprawę, że to... dzieje się tylko w głowie Orfeusza. Kiedy on sobie to uświadamia, podejmuje ostateczną decyzję), ale przede wszystkim diagnoza naszej psychiki. Tego, jak bardzo lekceważymy emocje, a jesteś my słabi, rozedrgani, choć z pozoru gotowiśmy iść do piekła bram.
Niezwykły wieczór. Artyści osiągnęli mistrzostwo interpretacyjne, czego dowodem były długo nie milknące oklaski, kurtyna szła w górę kilka razy. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że na scenie pojawił się także Cerber - majestatyczny wilczarz irlandzki, który z nonszalancją prawdziwej gwiazdy przyjmował ten aplauz.
