Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szpitale pod ścianą

Maja Erdmann
Pacjent, który wymaga czegoś więcej niż osłuchania i wykonania podstawowych badań w laboratorium, jest zbyt drogim dodatkiem do systemu służby zdrowia.

     Narodowy Fundusz Zdrowia i szpitale mają działać w naszym imieniu i dla naszego dobra. Jednak pacjenci jakoś nie odczuwają efektów tej współpracy. Konflikt interesów tych instytucji jest bardzo wyraźny. NFZ stara się jakoś dzielić ciągle zbyt małe pieniądze na zdrowie, natomiast szpitale chcą przyjąć jak najwięcej chorych.
     Skutki takiej sytuacji są niekorzystne przede wszystkim dla nas, pacjentów. Ustawiani w kilkuletnie kolejki do operacji czy badań, zmuszani do korzystania z prywatnej, odpłatnej służby zdrowia, krążymy od lekarza do lekarza nie wiedząc nawet, że w ten sposób się na nas oszczędza, albo...zarabia.
     Błędne koło
     Oszczędności wyglądają tak. Narodowy Fundusz Zdrowia ma za mało pieniędzy, by dbać o nasze zdrowie, więc podpisuje umowy na tyle zabiegów i badań, na ile mu wystarczy. Tworzy limity przyjęć. Szpitale mają za mało pieniędzy więc tworzą kolejki oczekujących. Każdy pacjent przyjęty ponad limit oznacza bowiem zwiększenie długu szpitala. Oszczędza się więc na liczbie przyjętych chorych. Lekarze pierwszego kontaktu i specjaliści też muszą oszczędzać. Na czym? Na płaceniu za badania. Jak? Wysyłają chorych do szpitali, by te płaciły za ich badania. Błędne koło przekazywania sobie drogiego pacjenta obraca się bez przerwy.
     NFZ twierdzi, że kupuje tyle usług medycznych, na ile go stać. Tymczasem szpitale są przygotowane na przyjęcie o wiele więcej pacjentów, niż to przewidują funduszowi urzędnicy. - Pacjenci czekają w kolejce, a my musieliśmy zlikwidować 20 łóżek na paraplegii - mówi Andrzej Wiśniewski, komendant X Klinicznego Szpitala Wojskowego w Bydgoszczy. - Ludzi ustawiamy w kilkuletnią kolejkę. To chora sytuacja: pacjenci są, my mamy możliwości, a likwidujemy łóżka! Rocznie leczymy 21 tysięcy osób, a moglibyśmy trzy razy tyle...
     _Rząd usankcjonował tworzenie kolejek. Szpitale muszą prowadzić ich oficjalne rejestry, co jakiś czas sprawdzając, czy każdy w ogonku po zdrowie może w nim jeszcze tkwić. -
Aż żal patrzeć na niewykorzystane możliwości, na sprzęt, który mógłby przebadać setki ludzi, a działa na pół gwizdka - mówi jeden z dyrektorów szpitali.
     Racjonuje się, jak w czasach PRL różnego rodzaju "dobra". Społeczne komitety kolejkowe pilnowały list oczekujących na tapczany czy telewizory. Teraz "kolejkuje się" po zdrowie. Tylko jak ma się czuć pacjent kliniki kardiologii Szpitala Uniwersyteckiego w Bydgoszczy, który ma numer 1400 na liście? Pewnie, jak się gorzej poczuje, stanie się tzw. przypadkiem ostrym i trzeba będzie ratować mu życie, a nie zdrowie. Tylko tak będzie mógł "przeskoczyć" w kolejce na miejsce pierwsze.
     Gry pacjentem
     
Wystarczy awaria aparatury w jednym ze szpitali, by ten misterny system kolejek do badań przestał działać. Tak się zdarzyło, gdy w szpitalu uniwersyteckim wysiadł angiograf. Wszystkie ostre przypadki natychmiast zaczęły napływać do szpitala wojskowego, wykańczając limit przyjęć i wydłużając kolejkę do zabiegów w tej placówce. Podobna sytuacja powtórzyła się, gdy w Szpitalu Wojewódzkim im. Biziela w Bydgoszczy wysiadł tomograf komputerowy. Większość operacji przymózgowych i śródmózgowych wykonywano w szpitalu wojskowym.
     Zarówno w szpitalu wojskowym jak i uniwersyteckim wykonuje się najbardziej skomplikowane zabiegi i badania. Obie lecznice prowadzą też oddziały ratunkowe. To kolejne straty. Przez wojskową izbę przyjęć przechodzi codziennie około 50 osób. - _Jesteśmy szpitalem otwartym, wojskowi stanowią tylko niewielki procent naszych pacjentów
- mówi Jacek Urbanowicz, szef oddziału. - Dlatego, że mamy oddział ratunkowy, przybywa nam pacjentów. Nie możemy utrzymać się w limicie narzuconym przez NFZ, bo przecież człowieka z izby przyjęć nie odprawimy z kwitkiem. Nie możemy oglądać się na limity. Skutki są oczywiste - coraz dłuższa lista zabiegów i badań, za które nam nikt nie zapłaci.
     _Podobnie jest w szpitalu uniwersyteckim. Liczą tylko, na ile który oddział zadłużył placówkę. Wymieniać można długo: kardiologia - 1 mln zł w tym roku, w zeszłym po 2,7 mln kardiologia inwazyjna i neurologia, nie zapłacono za leczenie 550 osób na ortopedii. Razem to około 20 mln zł.
     Reguły przetrwania
     
O tym jak są dzielone pieniądze na służbę zdrowia, świadczy choćby sytuacja na ortopedii w uniwersyteckim. Trwał tam remont. Wyłączono ponad połowę łóżek. Pacjenci trafiali więc do innych szpitali. Te słały protesty do NFZ, bo błyskawicznie wyczerpywały się im limity przyjęć. NFZ pogroził palcem uniwersyteckiemu. Ten natomiast pracował po prostu "na limit". Przyjmował tylu pacjentów, na ilu miał kontrakt. Nie robił długów, nie przyjmował tych, za których fundusz nie płacił.
     Mamy dostęp do najnowocześniejszych metod leczenia i diagnozowania chorób. W niektórych specjalistycznych ośrodkach możemy z tego skorzystać. Tymczasem okazuje się to całkiem... nieopłacalne. Tak było w przypadku kardiologii w szpitalu uniwersyteckim. Stworzono system wykrywania i leczenia chorób układu krążenia, szczególnie ostrych przypadków. Diagnostyka jest doskonała, metody leczenia też. Ale okazało się, że skoro wykrywa się choroby układu krążenia wcześnie, to trzeba leczyć je odpowiednio szybko i skutecznie. Tymczasem oddział przynosi straty, bo NFZ nie może zapłacić za leczenie wszystkich potrzebujących. Są kolejki, które idą w tysiące osób. Umieralność z powodu ostrych zespołów wieńcowych spadła z 22 proc. w 2002 roku do 4,5 proc. w 2005 r.
     -
Jako jedyny ośrodek mamy całodobowe dyżury kardiologii inwazyjnej. Ratujemy ludziom życie - mówi Krzysztof Demidowicz, dyrektor Szpitala Uniwersyteckiego. - Tymczasem kardiologia nam się klinuje. Cenniki są niespójne i nielogiczne. Póki były kasy chorych, wszystko było jasne. Nastał NFZ i nie ma logiki. Gdyby nam dano możliwość działania pod dyktando pacjentów i płacono za to, co wypracowaliśmy - długów by nie było.
     Nowoczesność nieopłacalna
     W obowiązującym systemie opieki zdrowotnej nie opłaca się wystawać ponad przeciętność. Gdy któryś z ośrodków wprowadzi jakąś nowoczesną metodę leczenia, musi liczyć się z długami. Tak jest w klinice neurochirurgii szpitala wojskowego. Metodą operacyjną leczy się tu chorobę Parkinsona. Pacjenci dobijają się z całej Polski. Kolejka więc coraz dłuższa - szanse na operacje coraz mniejsze.
     -
Nie można planować kolejek w neurochirurgii - mówi komendant Wiśniewski. - Wszystko wali w łeb, bo mamy za dużo ostrych przypadków.
     
Straty realne
     Co to oznacza, że NFZ nie płaci za pacjentów wyleczonych ponad limit? To strata szpitala. Nie ma pieniędzy na rozwój, nie ma szans na poprawę warunków leczenia pacjentów. Ludziom trzeba za pracę zapłacić, rachunki uregulować. Maszyny, nawet gdy nie pracują - kosztują, trzeba spłacać raty. Szpital uniwersytecki ma około 20 mln długu. -
Nasze zobowiązania rosną tylko dlatego, że NFZ nie płaci nam, ile trzeba - mówi Krzysztof Demidowicz.
     Szpital wojskowy na razie nie zanotował strat. - _Trzymamy żelazną dyscyplinę
- mówi komendant szpitala Andrzej Wiśniewski. - To oznacza jednak ograniczanie dostępu.
     _Ale tu przynajmniej udaje się inwestować. Oddział ratunkowy jest na europejskim poziomie. Poczekalnia z telewizorem, recepcja - biuro w którym uszanowana jest intymność pacjenta. Zadbano nawet o to, by chory przywieziony karetką nie był narażony na przeciągi. Ale w naszej rzeczywistości medycznej trudno to nazwać atutem. Lekarze są oczywiście z tego dumni, a pacjenci zadowoleni. Jednak oznacza to też większą liczbę chorych, którzy w nagłych przypadkach zdecydują się na szukanie pomocy właśnie w wojskowym. Tymczasem NFZ płaci za funkcjonowanie dyżurującej izby przyjęć o wiele mniej niż to wykazują koszty. Za dobę pracy dostają 4 tysiące złotych - powinni dostać dwa razy tyle. - _Tak więc do interesu dokładamy
- denerwuje się doktor Urbanowicz. _- Trudno oprzeć się diagnozie, że NFZ z góry zakłada, że szpitale będą leczyć więcej chorych niż przewiduje limit. Czuje, że tu może na nas oszczędzać.
     _Szpitale postawione są pod murem. Muszą przyjąć pacjenta i tyle. Wcześniej czy później, ale muszą.
     Zarządzający naszymi składkowymi miliardami urzędnicy NFZ są przekonani, że ekonomia służby zdrowia rządzi się innymi prawami niż normalny rynek. Podaż nie równoważy popytu, tylko go kreuje. Ile pieniędzy wrzuci się w system, tyle zostanie pochłoniętych. Czyżby to oznaczało, że lekarze bez potrzeby wysyłają nas do szpitali i specjalistów?
     A w karcie praw pacjenta napisano, że mamy prawo do korzystania z nowoczesnych metod leczenia i do tego, by się leczyć w jak najkrótszym czasie. To fikcja. Ciekawe, kiedy chorzy zaczną skarżyć w sądzie za stres spowodowany czekaniem w kolejce i niekorzystne skutki zdrowotne odwlekania zabiegów? Kto stanie przed sądem jako oskarżony? NFZ, szpital, ministerstwo zdrowia? Jedno jest pewne: rośnie pokolenie prawników szczerze zainteresowanych sprawami o odszkodowania w służbie zdrowia. To będzie złoty interes.
     

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska