- Nad oscarowym filmem "Tango" pracował Pan przez cały rok dniami i nocami. Jak rozwój techniki wpłynął na charakter Pana pracy?
- Gdy powstawało "Tango", do robienia filmów nie wykorzystywało się komputerów i elektroniki. Po rewolucji komputerowej świat jest naprawdę inny, choć pejzaż może się nie zmienił. Dzieła sztuki zawsze powstają jako rezultat rozwoju pewnych narzędzi, ale także w ogóle nauki i wiedzy. Bez narzędzi nie byłoby malarstwa, rzeźby, teatru, filmu, nawet literatury. Zawsze uważałem, że używając nowych technologii, a z czasem przyczyniając się do ich rozwoju, mogę coś więcej powiedzieć o świecie, o ludziach, o nas samych. Tylko dzięki udoskonalaniu narzędzi możemy lepiej wyrazić i zdefiniować nasze marzenia. Ja miałem to szczęście, że w okresie mojej pracy tak wiele się w tej sferze wydarzyło. Zawsze miałem poczucie, że muszę uczyć się tego, co nowe, poznawać, eksperymentować. Do dziś to robię. Jeśli chcemy otworzyć drzwi do przyszłości, tylko w takim postępowaniu jest droga. Tam na nas czekają wspaniałe rzeczy, ale aby się tam dostać, trzeba być zaangażowanym w to, co dziś dzieje się w nauce. Zawsze postrzegałem sztukę jako symbiozę nauk.
- I ta ciekawość i chęć poznawania nowych możliwości nie wyczerpuje się u Pana?
- Nie, to po prostu nie ma końca. To jest szalenie fascynujące. Bo co może być ciekawszego niż zdobywanie tej nowej wiedzy. Szkoda tylko, że czas tak szybko leci.
- Podobno niechętnie mówi Pan o treściach zawartych w Pana twórczości. To prawda?
- W zasadzie tak. Mówienie o tym, co zrobiłem, niczemu nie służy. To są tylko słowa, a mówić można pięknie. Poza tym wydaje mi się, że w jakimś sensie wszystko zostało powiedziane. Nie uważam więc, że egocentryczne wyznania autora mogą być w jakikolwiek sposób interesujące i cokolwiek wnosić do świata. Ja chcę mówić o tym, o czym dziś w środowiskach artystycznych właściwie się nie mówi, czyli o nauce, o tym, czym sztuka powinna być i jaką powinna pełnić rolę. Niechętnie komentuję to, co już zrobiłem. Wypowiadam się na ekranie, to jest mój język.
- Pana nazwisko wymienia się wśród największych twórców filmu. Dostrzega Pan już w Polsce swoich następców?
- To są zawsze złe oznaki, kiedy zaczynamy dostawać nagrody, ordery, pomniki (śmiech). A tak poważnie. Nie mam pełnego obrazu tego, co dzieje się w polskiej animacji, bo to, co oglądam, często jest przypadkowe. Znam raczej sytuację, która generalnie panuje na świecie. Uważam, że jest ona kryzysowa. Byłem w zeszłym roku jednym z jurorów festiwalu Annecy i muszę przyznać, że te filmy były potwornie słabe. Wydaje mi się, że ludzie sztuki nie mają tematów, problemów, co mnie trochę dziwi. Dziś postawa artystów jest taka, że za wszelką cenę muszą być przeciwko czemuś. A że nie wiedzą przeciwko czemu, buntują się wobec wszystkiego. Artyści nie uczestniczy w procesie rozwoju technologii, bo uważają, że ktoś to zrobi za nich. Dlatego trudno im znaleźć temat. Rozmawiam z wieloma młodymi ludźmi, pytam o ich plany i marzenia. Zazwyczaj są one niezdefiniowane, może poza tym, że każdy chce gdzieś uciec. Dla nich sam fakt uczestnictwa w poprawianiu świata nie jest ciekawy. A do zrobienia jest dużo. Każdą rzecz, którą bierzemy do ręki, można udoskonalić, usprawnić. Czy to nie jest sztuka? W renesansie artyści byli ludźmi nauki, tworzyli lepszą rzeczywistość. Współcześni artyści nie mają swojej wizji świata.
- Rozumiem, że Pan nie zamierza nigdzie uciekać. Jakie są więc Pana najbliższe plany?
- Staram się zorganizować w Polsce studio wykorzystujące najlepsze istniejące technologie do produkcji obrazu. Chciałbym, czerpiąc ze wszystkich osiągnięć techniki komputerowej, zaproponować zupełnie nową metodę robienia filmów. Jednocześnie byłoby to laboratorium obrazu, gdzie mogliby się spotkać i ludzie z politechniki, i humaniści, i artyści.