Dzięki tym sukcesom stanął mocno na nogach. Także na "tej", którą stracił.
Wyprawa na biegun południowy nie była planowana przed zdobyciem bieguna północnego. - Pierwsza udała się cudem - mówi Jasiek Mela z Malborka - Po powrocie myślałem o szkole, a nie o następnym biegunie.
_Podczas spotkania z lekarzami specjalistami opiekującymi się uczestnikami pierwszej wyprawy gdański polarnik Marek Kamiński rzucił: "To co? Może teraz biegun południowy?" - _Zareagowaliśmy wesołym "cha, cha", ale druga wyprawa kiełkowała już w głowie Marka - opowiada Jasiek. Zaznacza, że biegun południowy był dopełnieniem północnego. Ruszali bez obciążenia psychicznego tłumacząc sobie, że nawet gdyby się nie udało, to szkoda, ale co tam. Przecież jeden już zdobyty. Odległość do przebycia była większa. Na południu teren był teoretycznie łatwiejszy - płaska pustynia lodowa. Wstawali rano i szli równym tempem. Trasa jak po bieżni, a to nie sprzyja psychice. Nie bardzo wiedzieli - idą do celu czy krążą w kółko. Każda godzina marszu była dłuższa.
Na północy mogło wydawać się, że z każdej strony jest płasko po horyzont. Nikogo i niczego nie widać, ale za chwilę pojawiały się już torosy - wypiętrzone góry lodu. Szczeliny trzeba było obchodzić. Iść wzdłuż brzegu licząc na to, że się skręci w dobrą stronę. Jak w złą, to zawracali. Na północy dziennie pokonywaliśmy siedem - osiem kilometrów, ale nie dlatego, że więcej nie byli w stanie, ale, bo doba trwała zbyt krótko. Na południu wszystko zależało od nich.
Senni, zasapani
Przez pierwsze dwa - trzy dni musieli się zaaklimatyzować. Biegun północny jest na poziomie morza. Południowy - zdecydowanie wyżej. Janek wspomina: - Baza Patriot Hills, w której przeprowadziliśmy ostatnie treningi była na wysokości tysiąca metrów ponad poziomem morza. Miejsce naszego startu - już trzy tysiące nad poziomem. Wysiadłem z samolotu i myślałem, że zaraz przewrócę się i zasnę. Tak zareagował organizm na zmianę ciśnienia. Ruszyliśmy i po 200 metrach stanęliśmy zasapani, jak po szybkim biegu. Tyle przeszliśmy pierwszego dnia. Brakowało tlenu. Męczące uczucie. Drugiego dnia pokonaliśmy pięć kilometrów. Czuliśmy, że to kres możliwości, że więcej nie da się iść. Później dystans rósł: 10, 12 kilometrów dziennie.
_Jeszcze przed startem zastanawiali się, czy przejść 187 kilometrów, czy tylko sto? Wybrali dłuższą trasę. I od pierwszych chwil pluli sobie w brodę, że to wielka pomyłka. Przecież nie dojdą w tym roku.
Po co?
Janek Mela twierdzi, że każdy z nich miał inny cel wyprawy. Dla niego bieguny były ważne, bo dosłownie przełamały bariery odgradzające osobę niepełnosprawną od normalnego życia. - Dla osoby niepełnosprawnej zdobyciem bieguna może być wyjście z domu. Pokazanie się wśród ludzi. Pamiętam, że po wypadku ciężko było mi to zrobić. Nawet sam nie mogłem wyjechać na wózku, bo jak miałem kierować nim jedną ręką? _Byłem zdany tylko na pomoc rodziców. Wydawało mi się, że wszyscy się na mnie gapią. Podobnie z basenem. Najpierw kąpałem się po godzinach, później ze starszymi, a teraz inni mi nie przeszkadzają.
Gdy Janek Mela, Marek Kamiński i Wojciech Ostrowski szli na biegun południowy, niepełnosprawni paraolimpijczycy przemierzali brzeg Bałtyku po plażach Półwyspu Helskiego. Jedli podobne zadania co polarnicy. Pływali pontonem, motorówką, jeździli psimi zaprzęgami. Fajna przygoda.
Niedźwiedź nad szczeliną
Na północy i południu temperatury były podobne minus 30-35 stopni Celsjusza. Na północy przeważnie bezwietrznie, a na południu huragany. Ładna pogoda zdarzała się bardzo rzadko. Niby mogli zadzwonić po pomoc, ale ratownicy mieli prawo odpowiedzieć: jest zła pogoda, nie lecimy po was. - A my - nie daj Boże - wisielibyśmy w jakiejś szczelinie. Stresujące! Przed wyprawą przygotowywaliśmy się na każdą ewentualność. Trenowaliśmy strzelanie z karabinów i rakietnic, ćwicząc obronę przed niedźwiedziem. Były wspinaczki asekuracyjne, ale na szczęście nie przedzieraliśmy się przez stada niedźwiedzi polarnych i nie skakaliśmy po szczelinach.
Myśl o czymkolwiek
Janek opowiada: - O czym się myśli po drodze? O wszystkim. Jak człowiek na co dzień jest zabiegany, to ma nadzieje, że najważniejsze sprawy przemyśli sobie podczas takie wyprawy. Czasu jest dużo więcej. Szliśmy siedem godzin dziennie. Nie można ciągle zastanawiać się, ile drogi nam zostało? Jaka dziś temperatura i czy zdążymy dojść na biegun jeszcze w tym roku? Myśli się o czymkolwiek, żeby tylko zająć głowę. Nuciłem piosenki. Modliłem się, żebyśmy zdążyli dojść przed końcem roku. Powtarzałem "Zdrowaś Mario..." w rytm kroków. Już w namiocie wymyślało się tematy na następny dzień.
Mały jest ten świat
Po drodze spotkali inną wyprawę, która od dwóch dni szła ich śladami. Prowadziła ją Dennis Martin, która kilka lat temu razem z Markiem Kamińskim przemierzała australijskie pustynie. A jednego z polarników, którzy szli razem z nią, spotkali podczas wyprawy na Biegun Północny. - Mieli fajny patent na wolny czas - mały odtwarzacz na MP3 - Jankowi iskrzą się oczy. - Zużywa mało energii, wieczorem ładowało się w panelu słonecznym, a w dzień słuchali muzyki. Genialne! Chciałem zabrać discmena, ale na tych mrozach od razu siadłyby baterie.
- Podczas całej wyprawy niewiele rozmawialiśmy ze sobą. Im bliżej bieguna, tym mniej. Niby szliśmy obok siebie, niby razem, a każdy z nas tak naprawdę był w innym miejscu, bardzo daleko od siebie. Pamiętam, że jak już doszliśmy na biegun, to siedliśmy z Wojtkiem Ostrowskim i porozmawialiśmy sobie o tym, co nas denerwowało i jak się szło. Pomyślałem, że byliśmy cały czas ze sobą, a rozmawialiśmy niewiele.
Mycie i jedzenie
- Nie myliśmy nawet rąk. Chodziło o to, żeby się nie wyziębić.__Ciepło było tylko w śpiworach. Wojtek kupił w Chile kilka paczek "mokrych" chusteczek. Co prawda najpierw trzeba było je rozmrażać, ale później chociaż przetrzeć nimi twarz i powąchać zapach mięty. Podczas wyprawy nie gotuje się obiadów, tylko zalewa gorącą wodą coś podobnego do chińskiej zupki. Myć garów nam się nie chciało. Wieczorem zalewało się np. danie meksykańskie, a rano w tym samym termosie mleko w proszku i musli. W mleku pływały kawałki mięsa i makarony, ale nikt się nie przejmował.
Polarne święta
Dzień jak co dzień. Siedem i pół godziny marszu plus przerwy. W namiocie śpiewali kolędy, złożyli sobie życzenia. Zamiast zupki chińskiej wypili barszcz i bigos. Janek mówi, że święta były ciekawe, ale wolałby je spędzać w domu.
Mapa skarbów
Na północy ostatni dzień był piękny: słoneczny i bezwietrzny. A na południu, jakby biegun liczył na to, że potkniemy się podczas ostatnich kroków. Biegun do końca nie chciał nam odpuścić. Ostatnie dwieście metrów wcale nie były łatwiejsze. Panowały tak samo złe warunki co wcześniej.
Biegun Północny - zaspa jakich wiele, miejsce wyznaczone przez GPS. Dryfuje i można go ominąć. Na Biegunie Południowym wybudowana jest stacja badawcza. Pracuje w niej kilkudziesięciu naukowców. Pod wpływem ciepła zaczęła się zapadać. Teraz jest remontowana. Doszli w 31 grudnia.
Marek Kamiński obiecywał, że odpoczną w niej po zdobyciu bieguna, a okazało się, że Amerykanie wpuścili ich na chwileczkę, a po kilku minutach grzecznie podziękowali nie udzielając żadnej pomocy. Nasi liczyli na jedzenie. Dostali "mapę skarbów", czyli plan prowiantów pozostawionych na biegunie przez inne wyprawy. Dzięki niej odkopali żywność sprzed dziesięciu lat. I na tym przetrzymali dwa dni.
- Na północy przytyłem siedem kilogramów. Marek tyle samo schudł. Na południu przytyłem trzy kilogramy. Dieta jest bardzo pożywna. Człowiek jest tak zmęczony, że zjadłby wszystko - śmieje się Jasiek.
Po wyprawie
- Niepełnosprawni piszą do mnie dużo maili. Pytają o protezy, możliwości i ceny. Kilkakrotnie dzwoniła do nas rodzina chłopaka w moim wieku, który też stracił nogę. Wypytywali o protezy. przecież ja na początku też niewiele o nich wiedziałem. Nie znałem ich możliwości. Było ciężko. Fajnie, że teraz mogę pomagać innym - opowiada i dodaje: - Myślę, że Marek bał się o mnie. Gdyby coś mi się stało, to ciężko by to przeżył. Bardziej myślał o żonie, która była w ciąży i już po wyprawie urodziła córeczkę.
Oczami ojca
- Było trudno, ale nie starali się pobić rekordu za wszelką cenę. Na szczęcie - również tym razem - nic się nie stało - Bogdan Mela, ojciec Janka nie kryje radości. Opowiada, że przed drugą wyprawą Jasiek został zaproszony na konferencję do Sri Lanki. Nie pojechał. Później okazało się, że termin konferencji pokrywał się z tsunami. Opowiada, że podczas pierwszej wyprawy Janek przerósł mamę, podczas drugiej - tatę. Stał się poważniejszy. Jak w każdej rodzinie i u nich zdarzają się chwile gwałtownych emocji. Janek po kilku sekundach potrafi spojrzeć inaczej na problem, a on w jego wieku tego nie potrafił.
Nie odrzuca osób, wśród których budzi sensację. Przypadkowy człowiek kierowany odruchem ciekawości zwraca na niego uwagę. Kiedyś jeżył się, że budzi sensację, a teraz reaguje na to spokojniej.
Ojciec: - Lont był odpalony podczas pierwszej wyprawy, która była tak fantastyczna jak lot w kosmos. Dopiero po czasie zrozumieliśmy wagę tego wydarzenia. Oto Janek z przyjaciółmi radził sobie w tak niedostępnym rejonie świata. I poradził sobie!
Teraz Południowy
ROMAN LAUDAŃSKI

W ciągu jednego roku stanął na dwóch biegunach. Został najmłodszym na świecie polarnikiem, który tego dokonał.