We Francji natomiast jeden z najlepszych ministrów musiał pożegnać się z polityką, gdyż był - zaledwie - podejrzany o malwersacje finansowe; w USA przed sądem stanął kongresmen, wykorzystujący fundusze na prowadzenie kancelarii do celów prywatnych. A
w Polsce?
U nas, aby uniknąć jakiejkolwiek odpowiedzialności (wyjąwszy tę przed Bogiem i historią) wystarczy zostać politykiem. Albo wysokim urzędnikiem rządowej agencji. W Polsce od lat dwudziestych ludzie władzy, którzy swymi błędnymi lub oszukańczymi decyzjami zmarnowali miliony państwowych złotych - są bezkarni. Żaden z nich nie stanął przed Trybunałem Stanu, nie mówiąc już o sądach powszechnych! Politycy to święte krowy polskiej demokracji, mimo że po każdej kadencji rządu przed Trybunałem należałoby postawić przynajmniej pół tuzina ministrów i szefów najwyższych urzędów centralnych.
Dlaczego do dziś nie wiemy nic o oszustwach Ireneusza Sekuły? Kto wyliczył, ile pieniędzy rzucił w błoto skromny nauczyciel polskiego, który raptem stał się szefem gigantycznego przedsiębiorstwa ZUS? W jaki sposób Artur Balazs stał się posiadaczem wielu tysięcy hektarów ziemi? Dlaczego Mirosław Handtke nie poniósł żadnej odpowiedzialności za niedoszacowanie o 800 mln zł reformy oświaty? Dlaczego b. minister skarbu Emil Wąsacz śpi spokojnie, choć to on dopuścił do kryminalnej prywatyzacji PZU? Kto wreszcie poniósł karę za powstanie gigantycznej dziury budżetowej i zatajanie informacji o krachu finansów publicznych?
Na ironię losu zakrawa fakt, że kilkanaście tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego generał Wojciech Jaruzelski wskrzesił przedwojenną ideę Trybunału Stanu. Zamysł był czytelny - chodziło o
osądzenie i ukaranie
Edwarda Gierka z Piotrem Jaroszewiczem za doprowadzenie do 40-miliardowego zagranicznego zadłużenia Polski. Jaruzelski, który - jako szef Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego - mógł wówczas niemal wszystko, nie dał rady doprowadzić obu polityków PRL przed oblicze sędziów Trybunału. Od biedy można to jeszcze tłumaczyć filozofią systemu czy sprzeciwem Moskwy. Ale jak wyjaśnić to, że od 1989 roku, kiedy miało już być normalnie, dziewiętnastu sędziów Trybunału Stanu jest bez zajęcia? Wprawdzie przynajmniej raz na kwartał parlamentarzyści usiłują postawić któregoś z ministrów (oczywiście z przeciwnego obozu) przed Trybunałem, ale ich wnioski trafiają najpierw do komisji odpowiedzialności konstytucyjnej, a później do kosza.
Pozornie sprawa jest prosta: by postawić polityka przed TS wymagana jest sejmowa większość trzech piątych, a więc tylko 276 głosów. Procedurę oskarżania ludzi władzy jednak tak skutecznie zagmatwano, że nie udało się nikogo postawić w stan oskarżenia. Cały proces przygotowania wniosku może zablokować byle poseł - przypomina to raczej liberum veto, a nie wymiar sprawiedliwości. Jeżeli odebranie immunitetu Andrzejowi Lepperowi trwało całymi miesiącami, cóż tu dopiero mówić o odpowiedzialności konstytucyjnej?! Trzeba więc powiedzieć sobie uczciwie, że ta szlachetna w zamyśle instytucja jest bardziej nieudolną fasadą polskiej demokracji aniżeli instrumentem prawa i sprawiedliwości. Tę fikcję utrzymuje się bez mała od ćwierćwiecza! Więcej nawet: powszechnie uważa się, że wśród polityków RP obowiązuje niepisana umowa, by chronić się wzajemnie przed pociągnięciem do odpowiedzialności karnej lub konstytucyjnej. Wiadomo przecież, iż kadencja rządu trwa - w najlepszym razie - cztery lata, po której władzę przejmuje zazwyczaj niedawna opozycja. Jeżeli więc dziś "wy - nas" postawicie przed Trybunałem, to za jakiś czas "my - wam" zrewanżujemy się tym samym. A politycy dobrze wiedzą, że wówczas potoczyłaby się lawina, która zmiotłaby ze sceny zarówno tych z lewej, z centrum, jak i z prawej strony sali sejmowej.
Zatem próby postawienia (a były ich dziesiątki) polityków polskich przed Trybunałem należy traktować wyłącznie w kategorii widowiska dla wyborców, organizowanego przede wszystkim w celach propagandowych. Głównie po to, by zdyskredytować przeciwników w oczach wyborców.
Najczęstszym, rzecz jasna niedoszłym, klientem Trybunału mógł być Mieczysław F. Rakowski. Prawica w każdej kadencji Sejmu usiłowała postawić go przed TS za decyzję o... likwidacji Stoczni Gdańskiej. Kolebkę Solidarności podzielono na dziesiątki zakładów i firm, by w końcu kupiła ją Stocznia Gdynia. Dla prawicy był to zamach na narodową świętość, jakkolwiek uzasadniony ekonomicznie. Dziś jest to powszechna praktyka upadłościowa, która nikogo nie dziwi.
W kolejce
do Trybunału Stanu stało więc kilku premierów III RP, kilkudziesięciu ministrów, parlamentarzystów i prezesów agend rządowych, ale wobec żadnego Sejmowi nie udało się uzyskać wymaganej większości trzech piątych głosów. Ba, lwia część spraw nie wyszła nawet z etapu "studyjnego" w komisji odpowiedzialności konstytucyjnej! Po co więc utrzymywać tę fikcję?
Wprawdzie koszty utrzymania biura TS są niewielkie, a diety dziewiętnastu sędziów symboliczne (200 zł za posiedzenie - do tej pory raz, najwyżej dwa razy w roku), ale przecież nie to jest istotne. Trybunał, który nigdy nikogo nie osądził, obraża poczucie sprawiedliwości i przyzwoitości. Przede wszystkim jednak utrwala i tak już silne, a co gorsza - prawdziwe, przekonanie obywateli o bezkarności polskiej klasy politycznej.
Art. 198 punkt 2 Konstytucji: "Odpowiedzialność konstytucyjną przed Trybunałem Stanu ponoszą również posłowie i senatorowie. Rodzaje kar orzekanych przez Trybunał określa ustawa". Trybunał Stanu: organ sądowy powołany do orzekania o odpowiedzialności konstytucyjnej osób zajmujących najwyższe stanowiska państwowe. Rozpatruje sprawy o naruszenie konstytucji i ustaw przez: prezydenta, członków rządu, prezesa NIK, prezesa NBP, Prokuratora Generalnego, szefów urzędów centralnych, dowódcę Sił Zbrojnych oraz osoby, którym premier powierzył kierowanie ministerstwem. Trybunał Stanu może orzekać kary: utratę prawa wyborczego, zakaz zajmowania kierowniczych stanowisk, utratę odznaczeń, orderów i tytułów honorowych. Może również wymierzyć kary przewidziane w ustawach karnych.