- Jakie cechy powinien, pana zdaniem, posiadać dobry dyrektor cyrku? Czy prowadzenie "Europy" to dla pana tylko zawód, źródło zarobku, czy też coś więcej?
- Powinien kochać cyrk. Kochać tę sztukę. W cyrku spędzam 24 godziny na dobę, bo inaczej nie byłbym w stanie dobrze nim kierować. Często podczas spektaklu siadam sobie w kącie na widowni i obserwuję reakcje publiczności. Uśmiech na twarzach ludzi jest dla mnie największą nagrodą. Muszę też mieć twardą rękę, aby nad wszystkim zapanować. W cyrku pracują artyści, obsługa techniczna, łącznie 36 osób. Są też zwierzęta. Spora gromadka. Cyrk to moja wielka pasja, która stała się również źródłem utrzymania. Z zawodu jestem kelnerem.
- Ile czasu co roku spędzacie w trasie?
- W zeszłym roku sezon rozpoczęliśmy 12 marca, a zakończyliśmy dopiero 12 grudnia. W tym roku wystartowaliśmy jeszcze wcześniej, bo 25 lutego. To faktycznie bardzo długo. Do domu wracamy na zimę. Choć w tym roku, nawet sylwestra spędzałem w cyrku. Pojechałem do Belgii, aby co nieco podpatrzeć i nauczyć się czegoś nowego, co można by przenieść na naszą arenę. Razem z artystami podróżują często całe rodziny z, jak to określamy, cyrkowymi dziećmi.
- Czy cyrk to nie przeżytek? Przecież mamy XXI wiek.
- Na pewno nie. I mam nadzieję, że za kilka lat dzieci będą częściej przychodziły do cyrku zamiast tkwić bez ruchu przed komputerem. Chciałbym, żeby cyrk "Europa" odwiedzały całe rodziny. Mam nadzieję doprowadzić go do jak najwyższego poziomu.
- Cyrk to nie tylko artyści, ale to co najbardziej przyciąga widzów - zwierzęta. Czy cyrk to dobre miejsce dla zwierząt?
- To trudne pytanie, i chyba nikt nie umie na nie odpowiedzieć, trzeba by zapytać same zwierzęta. Naszym podopiecznym nie jest tutaj źle. Kiedy nie występują, leżą sobie na trawie, dostają jedzenie, są pielęgnowane, czesane. Na pewno nie jest to życie porównywane z tym na wolności, jednak nie zapominajmy, że nie możemy oglądać zwierząt jedynie w książkach. Wystarczy kilka godzin posiedzieć w kasie. Ludzie podchodzą i pytają właśnie o to, jakie zwierzęta mamy w naszym cyrku. Zwłaszcza dzieci chcą je zobaczyć, podkreślam zobaczyć. Wystarczy, że zwierzęta przejdą po arenie, czy ukłonią się. Nie muszą zaraz skakać przez płonące obręcze. I u mnie takich sztuczek - sama pani widziała - nie wykonują.
- W historii cyrku można odnaleźć wiele metod tresury zwierząt, i to nie zawsze godnych pochwały. Często, aby wywalczyć sobie posłuszeństwo treserzy głodzili je, porażali prądem, kłuli szpikulcem czy też po prostu bili. Aby rozdrażnione drapieżne zwierzę nie rzucało się na tresera, zakładano mu na szyję obrożę przymocowaną liną do sufitu lub stosowano elektrowstrząsy. Niedźwiedzie uczono tańca na rozżarzonej metalowej płycie. Czy taka tresura mogłaby mieć miejsce w cyrku "Europa"?
- Zdecydowanie, nie. Zwierzęta są nagradzane, a nie karane. Kiedy koń, czy kucyk wykona poprawnie jakąś ewolucję, dostaje kostkę cukru lub kawałek suchego chleba. Nasi treserzy, to nie jacyś tam amatorzy. To ludzie z długoletnią praktyką, posiadający licencję treserską. Wystarczy wspomnieć choćby takie nazwisko jak Antoni Dolegała. Ten pan już dawno mógłby przejść na emeryturę, jednak zwierzęta są jego największą życiową pasją i nie umie się z nimi rozstać. Jestem dumny, że mam go w zespole.
- Czy zgodziłby się pan z opinią, że nie ma dobrych cyrków, a zwierzęta cierpią w imię rozrywki?
- Każdy cyrk jest inny, każdy ma inny program, w każdym pracują inni ludzie i inaczej ten cyrk prowadzą. Strata każdego zwierzęcia boli, nie tylko finansowo. W czasach komunistycznych, kiedy zwierzęta były własnością państwa, nikt tak naprawdę nie musiał o nie dbać. Dziś cyrki zarabiają same na siebie.
- W cyrku "Europa" mieszkają dwa młode lwy, jeden dziewięciomiesięczny, i drugi - bardzo rzadki lew biały, który ma zaledwie dwa miesiące. Jak do was trafiły? Czy ich miejsce nie jest przy matce?
- Starszy - Lord sprowadzony został z Hiszpanii, a nasze najmłodsze lwiątko przyjechało z Francji. Za lwy wpłaciliśmy kaucję, zwierzaki najprawdopodobniej będą u nas kilka miesięcy, a kiedy podrosną i staną się agresywne wrócą tam skąd przyjechały, a nam zwrócona zostanie część pieniędzy. Może też odkupić je od nas któryś z treserów. Lwy przeszły wszystkie niezbędne badania weterynaryjne i mają wszczepione czipy. Zamysł cyrku był taki, aby z lewkami można było zrobić sobie zdjęcie, dlatego zdecydowaliśmy się na takie maluchy. Zwierzęta często dostajemy lub kupujemy też z innych cyrków.
- Czy był pan atakowany przez obrońców zwierząt?
- Tak. Demonstracje przed samym spektaklem, pikiety, to się zdarza. Zawsze pytam, czemu nie przyjdziecie wcześniej zobaczyć, co dzieje się w moim cyrku, tylko od razu atakujecie? Czemu nie przyjdą i nie porozmawiają? Ja się nie odgradzam, a wejść nie pilnują tutaj ochroniarze. U mnie nikt przez ognie nie skacze i po rozżarzonych węglach nie chodzi.
- Jak zwierzęta do was trafiają i co się z nimi dzieje, kiedy się zestarzeją i nie mogą występować na arenie?
- To dopiero nasz drugi sezon objazdowy. Na razie, wielu zwierząt nie wymienialiśmy. W zeszłym roku zmuszeni byliśmy oddać jednego konia, miał jakąś chorobę stawów. Trafił na małe ranczo mojego znajomego, który również prowadzi cyrk - "Safari". Byłem tam ubiegłej zimy, koń czuje się dobrze i mieszka z innymi w stadninie.
- Czy w internecie można znaleźć zdjęcia z cyrku "Europa", wykonane potajemnie przez obrońców zwierząt, które miałyby świadczyć o tym, że zwierzęta są tutaj maltretowane?
- Niestety, można. Na jednej ze stron znaleźliśmy zdjęcie naszego wielbłąda Sułtana. Każdy wielbłąd tej rasy sezonowo zmienia sierść i linieje. Bywają okresy kiedy sierść wychodzi mu całymi kępami i rzeczywiście wygląda wtedy tragicznie. Dodatkowo nasz Sułtan uwielbia tarzać się na trawie, czy na świeżych trocinach i czasem coś sobie obetrze. Nie ma też kopyt, ma miękkie stopy, na których tworzy się zwykły zrogowaciały naskórek, ale to nie wynik tresury na rozżarzonych węglach, zapewniam.
Rozmawiała Monika Musiał
fot. autorka
[email protected]