Referendum europejskie, mimo że odbędzie się dopiero w czerwcu, niejednemu politykowi już dziś sen spędza z powiek. Zwolennicy i przeciwnicy martwią się przede wszystkim o frekwencję; pierwsi czy aby nie będzie za niska, drudzy czy nie przydarzy się za wysoka, ponad 50 proc., która przesądzi o ważności głosowania. W następnej kolejności wszyscy martwią się o wynik, który niby jest przesądzony, ale przecież - jak pokazały różne wybory - wszystko zdarzyć się może.
Z tą frekwencją sami strzeliliśmy sobie gola, a raczej strzeliło go kiedyś Zgromadzenie Narodowe przyjmując, że dla ważności, a więc uznania wyniku za wiążący, musi zagłosować ponad połowa uprawnionych. W kraju, gdzie żadne referendum się nie udało, gdzie nawet te lokalne, kiedy to trzeba odwołać wójta, mobilizują po kilkanaście procent mieszkańców, przyjęcie takiej zasady jest zawieszeniem poprzeczki niezwykle wysoko. Ale cóż, tak ją zawieszono. Co więc można zrobić?
Platforma Obywatelska powiada: trzeba zmienić konstytucję i znieść te uprzykrzone 50 proc. No cóż, można życzyć powodzenia tym wszystkim, którzy otwierają puszkę z hasłem - zmiana konstytucji. Znając obecny Sejm można się spodziewać, że zacznie się od frekwencji w referendum, a skończy na przykład na ograniczeniu niezależności Narodowego Banku Polskiego. Wszak hasło: "Balcerowicz musi odejść" jest dobre na każdą okazję, a już w kontekście integracji europejskiej wygląda wręcz wspaniale. Trzeba więc poruszać się na takim gruncie, jaki jest. Można się na nim zresztą poruszać dość skutecznie pod warunkiem, że niezłe pomysły nie będą natychmiast odrzucane pod hasłem, że z tradycją należy się obchodzić ostrożnie, a generalnie nie należy jej zmieniać.
Otóż pojawił się na przykład pomysł Instytutu Spraw Publicznych, przygotowany dla sejmowej komisji ustawodawczej, aby głosować przez dwa dni. W sobotę i niedzielę. Pomysł nie rewolucyjny, tak głosuje się w wielu krajach, zwłaszcza w tych, gdzie część osób preferuje weekendowe wyjazdy. Natychmiast zawołano, a pierwszy uczynił to sam pan prezydent Kwaśniewski, że to pomysł bez sensu. Dwa dni, a więc i noc. Kto zabezpieczy urny? Kto da gwarancję, że oszustw nie będzie? Nawiasem mówiąc, jeżeli inne kraje sobie poradziły, to dlaczego zakładać, że Polska oszustwami stoi? No i jeszcze ta tradycja. W Polsce jest tradycja głosowania tylko w niedzielę - stwierdzono. Rzeczywiście jest i na razie prowadzi ona do coraz niższej frekwencji, czego jakoś nie zauważono. Skoro jednak bardzo ważne osoby w państwie powiedziały, że tylko w niedzielę, sejmowa komisja pokornie uznała, że tylko w niedzielę i wszystko wydawało się przesądzone.
Tymczasem pojawiła się niespodzianka. Pracowania Badań Społecznych przeprowadziła właśnie sondaż, z którego wynika, że ludzie chcą głosować przez dwa dni i jest szansa na zwiększenie frekwencji nawet o 10 punktów. Jest się o co bić. Zdanie zaczyna więc zmieniać premier, niektóre partie polityczne, coraz więcej osób mówi - to niezły pomysł. Szkoda tylko, że u nas wszystko musi stać na głowie - najpierw coś skrytykujemy, zepchniemy do kąta, a potem okazuje się, że trzeba było najpierw badania przeprowadzić, ludzi zapytać, a dopiero później wygłaszać kategoryczne stwierdzenia. Doprawdy czasem już wstyd przypominać o przysłowiach, że mądry Polak po szkodzie lub, że co nagle to po diable.
Tylko w niedzielę?
Janina Paradowska, "Polityka"