Jest sobie Kuba. Ma 10 lat i chodzi do jednej z podstawówek w Fordonie. Codziennie przynosi do szkoły towar. Kilkanaście dni temu został dilerem... czipsów, coli i batonów. Chłopiec rano robi zakupy w markecie niedaleko swojej szkoły. Potem rozprowadza artykuły pomiędzy rówieśników.
Z zyskiem, oczywiście. Zarabia przynajmniej złotówkę na produkcie. 10-latek robi interesy na przerwie, choćby w toalecie. Biznes Jakubowi-dilerowi się kręci.
Nie tylko jemu. Wszystko przez zmiany, jakie dotknęły sklepiki szkolne. Pojawiły się nowe przepisy w Ustawie o bezpieczeństwie żywności i żywienia. To dlatego, żeby dzieci jadły zdrowo i żeby nauczyły się dobrych nawyków żywieniowych.
Słodkiego towaru brak
Od września sprzedawcy w sklepikach szkolnych nie mogą oferować słodyczy. W Bydgoszczy już w zeszłym roku szkolnym było po nowemu w sklepikach - tych prowadzonych w podstawówkach. Stopniowo znikało z nich śmieciowe jedzenie. Zostało zastąpione zdrową żywnością. Wszystko w ramach Strategii Rozwoju Edukacji Miasta.
- Zachęcamy szkoły podstawowe, żeby w prowadzonych w nich sklepikach zamiast hamburgerów, słodyczy, słonych przekąsek i napojów gazowanych sprzedawano zdrową żywność - mówiła przed rokiem Iwona Waszkiewicz, ówczesna dyrektor wydziału edukacji w ratuszu, a obecnie wiceprezydent miasta.
No i podstawówki się przestawiły. Niektóre już kilka lat temu. Przykładowo - uczniowie Zespołu Szkół nr 26 na Glinkach od ośmiu lat kupują zdrową żywność w sklepiku. Bo innej nie ma. Efekt? W niektórych szkołach już na początku miesiąca uaktywnili się mali dilerzy słodkości. Tacy właśnie, jak Kuba. Słodycze i inny towar sprzedają. I zarabiają.
Batony, wafle, hamburgery, drożdżówki, lizaki, oranżada, cola i inne napoje gazowane - ten asortyment zniknął ze sklepików. - Z naszego też - przyznaje Aleksandra Kuś, dyrektor Zespołu Szkół nr 10 przy ul. Karłowicza. - Teraz, w zamian, są m.in. bułki z ziarnami i woda mineralna.
Dzieciom taki asortyment czasem nie odpowiada. Niektórym ajentom, wynajmującym od szkół powierzchnie na prowadzenie sklepików szkolnych, też nie pasował. To dlatego woleli zwinąć interes niż dostosować się do nowych wymogów. - U nas mniej więcej tyle samo dzieci zaopatruje się w szkolnym sklepiku, co wcześniej - dodaje Aleksandra Kuś. - Widzimy jednak, że niektóre dzieci przynoszą słodki prowiant z domu, od rodziców.
Wyskok między lekcjami
Są i tacy, którzy wyskakują na długiej przerwie do pobliskiego sklepu i wracają z gazowanymi napojami, czekoladami i batonami. Prowiant niosą i dla siebie, i dla koleżanek i kolegów z klasy.
W Wydziale Edukacji i Sportu urzędu miasta o procederze nie słyszeli. Aż do wczoraj.
Uczniowie nie przyznają się też w domach, że handel słodyczami w szkole między lekcjami kwitnie. Rodzice i tak się orientują.
Mama sprawdza zawartość tornistra córki. Znajduje kilka opakowań po czipsach i papierki po batonikach. Mała załatwiła towar od Kuby. Chłopiec kupił chrupki po złotówce, a sprzedał po dwa.