Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wywiad z Janem Kają i Jackiem Solińskim

(my)
Jan Kaja i Jacek Soliński, na zdjęciu z "Bydgoskim specjalem". Jedynie takie piwo można było trzydzieści lat temu dostać w sklepach.
Jan Kaja i Jacek Soliński, na zdjęciu z "Bydgoskim specjalem". Jedynie takie piwo można było trzydzieści lat temu dostać w sklepach. Fot. Tytus Żmijewski
Tę rozmowę publikowaliśmy we fragmentach w "papierowej" Pomorskiej. Specjalnie dla Czytelników www.pomorska.pl przedstawiamy ją w całości.

Gazeta Pomorska: Galeria autorska kończy trzydzieści lat, ale wy znacie się chyba znacznie dłużej?
Jan Kaja: Poznaliśmy się w 1971 roku na ognisku Liceum Plastycznego, będąc jeszcze w szkole podstawowej. Później się okazało, że w latach dwudziestych nasi dziadkowie się przyjaźnili przez cały okres międzywojenny, byli ze sobą bardzo zżyci. O tym jednak dowiedzieliśmy się dopiero po kilku miesiącach znajomości. Jak powiedziałem swoim rodzicom, że poznałem Jacka, a Jacek swoim, że poznał mnie, to z jednej i drugiej strony ożyła pamięć. Trudno powiedzieć, czy to przypadek. Odbieraliśmy to nawet w kategoriach metafizycznych, że tak nagle dwaj ludzie z różnych miejsc spotykają się w jednym punkcie, a później okazuje się, że ta więź już istniała.

GP: Galerię założyliście w 1979 roku.
Jacek Soliński: Dwa lata po liceum. To był jakiś rodzaj przejawu buntu wobec zastanych okoliczności, pewnego porządku, w końcowej epoce Gierka. Wszystko w środowisku niejako było ustalone i tacy młodzi ludzie jak my dwaj nie bardzo mogli zaistnieć. Byliśmy młodzi, niepokorni.
JK: Przyjaźniliśmy się z osobami starszymi od nas, którzy naszym zdaniem reprezentowali wysoki poziom wiedzy. To później owocowało tym, że mieliśmy trochę kłopotów. Robiliśmy wystawy poza szkołą. System chciał to ograniczyć, a my się z tym nie zgadzaliśmy. Pomijaliśmy te kryteria i te ramy, które stwarzał system i szkoła, no i podpadaliśmy. Robiliśmy swoje i przyjaźniliśmy się z kim się nam podobało. Ta nie pokora prowadziła nas dalej. Nie zgadzaliśmy się na stłamszenie, jak większość Polaków. Już w trzeciej klasie liceum wynajęliśmy pracownię przy ulicy Dworcowej 98. I to już była taka pierwsza oaza wolności, która 16 czerwca 1979 roku została przekształcona w Galerię Autorską. Wtedy pomieszkiwał u nas Ryszard Milczewski-Bruno.
JS: Trzeba dodać, że w tym systemie przywileje artystów były środowiskowo usankcjonowane. Dostać się w tę sferę grupy uprzywilejowanej znaczyło uczestniczyć w tym, co nam z samego założenia sie nie podobało.

GP: Byliście drugą prywatną galerią w kraju.
JK: Bożena i Alicja Wahl założyły w Warszawie w tym samym roku, czy rok wcześniej. Dzięki sprzyjającej aurze i pomocy osób, które nam pomagały udało się nam przetrwać. Wymienianie osób, które nam przeszkadzały nie ma sensu, bo z wieloma się później zaprzyjaźniliśmy.

GP: Problemy robiła też ówczesna władza.
JS: Bieganie do cenzury z każdym drukiem nie było przyjemne. Żeby wydrukować publikację, a nawet zaproszenie, to trzeba było iść do cenzury. Na trzy wydrukowane strony cenzura dawała zgodę, ale arkusze poetyckie i książki to już był wyższa szkoła jazdy. Chodziliśmy po pieczątkę z trzema stronami, a resztę drukowaliśmy na dziko. Ryzykowaliśmy dużo. Osłanialiśmy się klauzulą "Wydano na prawach rękopisu". Podczepialiśmy się pod taki rodzaj działalności artystycznej. Wydawaliśmy skrypty, które miały sto stron w nieświadomości, jakie mogą nas spotkać sankcje.
JK: Na początku lat osiemdziesiątych drukowaliśmy plakaty autorskie. Były w nich tak niezrozumiałe treści, że właściwie nie mieliśmy kłopotów z cenzurą. Z tych plakatów nic nie wynikało. One mogły właściwie powiedzieć wszystko.
JS: W swojej błogiej nieświadomości te plakaty rozklejajliśmy w dzień po wydarzeniach 19 marca 1981 roku, kiedy zomowcy łazili po mieście z pałami. Oni chyba myśleli, że mamy na to pozwolenie. W ogóle nie reagowali.
JK: Mając dwadzieścia kilka lat zupełnie się nie przejmowaliśmy ryzykiem. To była dla nas zabawa. Milicjanci przyjeżdżali radiowozami, gapili się jak rozklejamy te plakaty. A my w ogóle nie zwracaliśmy na nich uwagi. Jakbyśmy byli wynajęci przez państwową firmę.
JS: To było w marcu 1981 roku. Mieliśmy wtedy dużą częstotliwość rozklejania plakatów. W stanie wojennym pojawili się tacy smutni panowie z wypalarkami i wypalali plakaty "Solidarności", ale też i nasze. Wypalili wszystko do cna.
JK: To takie fajne było, bo zakwalifikowali nas do grupy "niebezpiecznych", ale dlatego, że oni tych treści w ogóle nie rozumieli i wypalali na wszelki wypadek.
JS: Na jednym była "wojna laleczek z bubkami". Później się ludzie śmiali, że to profetyczny plakat.
JK: Były tam polityczne aluzje, ale nieczytelne. Chodziło bardziej o prowokację, żeby ludzie się zatrzymywali, zastanowili.

GP: Macie też swój epizod z ubecją. O co chodziło?
JS: Piotr Różycki, nasz kolega, odmówił służby wojskowej. W związku z tym trafił do więzienia. Ubecy byli przekonani, że należy do ruchu "Wolność i Pokój". On się zapierał, mówił, że nigdy w życiu. Efekt tego był taki, że on siedząc w więzieniu stał się postacią kultową. W kościele Jezuitów "Wolność i Pokój" zorganizował protest. A my w tym samym czasie postanowiliśmy zorganizować dla Piotra Różyckiego wystawę, żeby się lepiej poczuł. No i w gazecie, nie wiem, czy to warto wymieniać jakiej?...

GP: Warto
JK: W waszej gazecie.
(śmiech)
JS: Pojawiła się tam informacja na temat "nielegalnego" protestu u Jezuitów. Bardzo krytyczna. I napisano, że chodzi o Piotra R. A obok, chyba przypadkowo, poszedł artykuł, że w Galerii Autorskiej odbywa się wystawa dedykowana Piotrowi Różyckiemu. Teraz to nas śmieszy, ale dla dziennikarzy była to bomba z opóźnionym zapłonem.
JK: Kolega, który pracował wtedy w "Pomorskiej" i umieścił tę informację o wystawie miał poważne kłopoty. Chyba do tej pory ma do nas trochę żalu.
JS: UB nam tego nie darowało. Wydali dyspozycję wydziałowi kultury w urzędzie, żeby galerię należy zamknąć. Pomógł nam Henryk Śliż, który był wtedy naczelnikiem wydziału. On przeczekał tę presję bezpieki.
JK: Mieliśmy szczęście, bo otworzyliśmy wystawę druków. Pokazali ją w głównym wydaniu "Dziennika Telewizyjnego". Wydział kultury wytłumaczył ludziom, którzy żądali zamknięcia galerii, że nie można, bo przecież właśnie byliśmy w "Dzienniku". Wtedy telewizja to było coś. Mnie wezwano na UB, może nawet mam tam teczkę. Byłem przesłuchiwany, pokazywali mi rysunki i pytali kto najbardziej w środowisku narzeka na ustrój. Powiedziałem, że chyba ja.
JS: Wymienienie kogokolwiek to by był wyrok.
JK: Na koniec skubaniec z UB chciał mnie załatwić i mówi "Wie pan co? Może sobie jeszcze przy innej okazji porozmawiamy. Ja bym do pana zadzwonił". Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco, ale wymyśliłem. Mówię mu: "Wie pan co? Oczywiście, że z panem porozmawiam, ale niech mi pan przyśle zaproszenie na takie spotkanie pocztą".
JS: Taka była zasada, żeby się nie dać wciągnąć we współpracę.

GP: Wróćmy do teraźniejszości. Co dzisiaj Jan Kaja ceni w Jacku Solińskim?
JK: Lojalność na pierwszym miejscu (dzwoni telefon Jana Kaji), to że nie ma telefonu komórkowego (śmiech) i to, że jest skrupulatny, dokładny i zamierzone sprawy doprowadza zawsze do końca. A artystycznie... Jacek jest artystycznie tak pojemny, że gubię się w tych jego możliwościach.

GP: A Jacek Soliński szanuje w Janie Kaji?
JS: To jest dobry człowiek. W tym wszystko się mieści. Pomaga tylu osobom, że czasami można to odebrać jako zarzut, że działa zbyt mocno, trwoniąc wiele swoich pomysłów, czy swojego artystycznego rozpędu, pomagając innym. Z jednej strony budzi mój niepokój, a z drugiej podziw. W swerze artystycznej jest człowiekiem na tyle konsekwentnym, że jeśli ma coś do zakomunikowania, to pokazuje to. Jeśli nie ma to milczy. Nie robi rzeczy zbędnych.

GP: Jacku, skąd pomysł na Anioły?
JS: Anioły to jest przedstawienie jakiegoś wyobrażenia dobra, które jest spersonifikowane zgodnie z moimi przekonaniami religijnymi jako duch opiekuńczy. Ta personifikacja zrozumienia dobra często dedykowana jest jak list ludziom, o których dobrze myślę, którym dobrze życzę, którzy są są dla mnie ważni. Taki rodzaj wizerunku opiekuna czasu, tak to nazwałem, ma symboliczny charakter, bo cykl ma się zawrzeć w 366 wizerunkach, ale on dotyczy całego naszego rozumienia rzeczywistości. Jest rodzajem pomostu pomiędzy tym co widzimy, a czego nie widzimy. I rodzajem mojej komunikacji.

GP: Ile już namalowałeś Aniołów?
JS: Do zakończenia cyklu pozostało około pięćdziesięciu. Wędrują w świat. Wiele trafiło do rozmaitych osób. Wydaliśmy też trzy komplety w formie pocztówek. Pierwszy był wydany z cytatami, drugi z modlitwami i tekstami mistyków na temat aniołów, a trzeci jako forma, nazwijmy to, przyjacielskich uniesień. Poprosiłem znajomych poetów o teksty o aniołach. Dzisiaj będzie można je usłyszeć. Tak pomyśleliśmy, że to będzie najpełniejszy sposób spędzenia naszego jubileuszu, żeby wypełnić nasze wnętrze aniołami i tym co mówi poezja.

GP: Wróćmy do samych Aniołów. To twoja manifestacja wiary?
JS: W chrześcijaństwie są różne trendy. Katolicyzm zawsze dla mnie był tym najpełniejszym, najbogatszym, najbardziej zanurzonym w tradycji. Obecność aniołów dla mnie, przyjmuję tutaj dwuwymiarowe odniesienie, z jednej strony jest wejrzeniem w ramię opatrzności, a z drugiej strony wydaje mi się, że każdy człowiek, czy wierzący, czy nie potrzebuje świadomości obecności dobra. Jeśli to dobro przyjmuje formę opatrznościowego posłańca, to jestem przekonany, że ten rodzaj wyobrażenia jest czymś za czym wszyscy tęsknimy i potrzebujemy. W różny sposób jest to artykułowane i w różny sposób się do tego przyznajemy, ale obecność opieki i dobra jest ważna.
JK: Anioły są kanonem Jacka, wypełnionym różnymi barwami, mini-formami. Dają równą szansę każdemu, kto na nie patrzy, wniknięcia w tę przestrzeń, czy przejścia dalej, czy zobaczenia swojego wyobrażenia o anielstwie jako-takim, o dobroci, o świetle, niekoniecznie nawet od strony religijnej, ale od strony wnętrza. Tam nie ma elementów, które mogłyby rozpraszać. Każdy ma szansę odkrycia w Aniołach siebie, skomunikowania się przez obraz. To jest siła trudna do wytłumaczenia. Wielu ludzi widzi w nich wartość, której nie potrafi opisać, ale z którą się utożsamia. To lustro, w którym niekoniecznie widzimy swoje odbicie, ale własne wnętrze, rodzaj kontemplacyjnego wejścia.
JS: Janek jak zawsze powiedział wszystko, co ja chciałem powiedzieć. Ludzie często się odnajdują samym wizerunkiem. Trzeba byłoby się zająć psychologią barwa, psychologią ludzi i psychologią wrażliwością żeby to wytłumaczyć.
JK: Anioły Jacka są dziurką od klucza. Sposobem na przejście w inny wymiar.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska