https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Zaczęło się od Kukuczki

Kamil Sakałus [email protected] Fot. Archiwum podróżników
Siedem kilometrów nad ziemią wrzątek nie parzy. Na górze można przeżyć dzięki urządzeniom, które kontrolują jedynie dwa proste parametry życiowe. Alpinistom z Torunia to się udało.

Zupa bez wody, spaghetti nie ociekające sosem, suchy krem z borowików albo wołowina w sosie, którego nie ma. Przez 16 dni Wojciech Wiwatowski i Jacek Kwieciński z Torunia właśnie czymś takim się żywili. Fachowcy takie pożywienie nazywają żywnością liofilizowaną. Wymyślili ją Amerykanie dla swoich kosmonautów, latających na orbitę.

Co to takiego? Potrawy, które odróżnia od zwykłych całkowity brak wody. Pełne plecaki liofilizowanych zupek i drugich dań zabrali ze sobą dwaj, toruńscy alpiniści.

Wojciech Wiwatowski jest wspinaczem zawodowym - założycielem Agencji Górskiej "Ekspedycja.com". Żyje ze zdobywania szczytów zarabiając na życie jako instruktor wspinania i organizator wypraw.
Jacek Kwieciński to menedżer w toruńskiej firmie "Cereal Partner Poland Toruń-Pacific" (popularne "płatki"). Razem z sześcioma osobami z Polski w lutym polecieli do Ameryki Południowej. Za cel wybrali sobie Acocnaguę. Szczyt na pograniczu Argentyny i Chile tworzy "Koronę Ziemi" - najwyższe góry poszczególnych kontynentów. Od poziomu morza dzieli go 6962 metrów, czyli prawie siedem kilometrów.

Zaczęło się od Kukuczki

Obóz tonie we mgle
Obóz tonie we mgle

Czas w drogę

Wojciech Wiwatowski, członek toruńskiego "Klubu wysokogórskiego" zaczął chodzić po górach jako młody chłopak. Mieszkał w Golubiu-Dobrzyniu, miał wtedy 17 lat, był jeszcze przed maturą. Na golubskim zamku odbywały się cyklicznie, noworoczne bale sław. Wtedy przyjechał najsłynniejszy polski alpinista, Jerzy Kukuczka. Zorganizowano otwarte spotkanie. Kukuczka opowiadał o sobie, swojej pasji i osiągnięciach. Wojtek słuchał tego jak natchniony. Postanowił, że będzie robił to, co on. I tak się zaczęła jego przygoda z górami, która wkrótce stała się jego pracą.

Teraz ma 36 lat. Z "Korony Ziemi" zaliczył już Kilimandżoro, Mont Blanc i Aconanguę. - Moim marzeniem jest zdobycie wszystkich, najwyższych gór ziemi. Teraz myślę o wyjeździe na Mont Vinson (Antarktyda) i Denali na Alasce - opowiada.

Najpierw przeprawa, potem kolacja
Najpierw przeprawa, potem kolacja

Karawana

Marzenia ogranicza jednak najbardziej przyziemna z rzeczy - pieniądze. - Bogatym, którzy nigdy nie mieli styczności z górami pozwalają zdobyć każdy szczyt tego świata, w tym Mount Everest. Wystarczy 30 tysięcy dolarów. Podłącza się człowieka do maski tlenowej, cały ekwipunek niosą wynajęci ludzie. Sam wspinacz amator też jest prawie że niesiony - tłumaczy Wojciech Wiwatowski.

Toruński alpinista największą chrapkę ma na Antarktydę. Zabrałby się za Mont Lison, gdyby nie duże koszt takiej wyprawy. Sam przelot na lodowy kontynent to wydatek 27 tysięcy dolarów. Można oczywiście wybrać tańszy transport. Podróż statkiem trwa jednak wtedy trzy miesiące. Wiwatowski mówi, że w końcu zrealizuje to marzenie.

Tlen cenniejszy od wszystkiego

Woda - z lodowych sopli.
Woda - z lodowych sopli.

Obóz tonie we mgle

Na razie cieszy się z Aconcaguy. Na górę wybierało się osiem osób, na szczyt weszło pięć. - Trzy musiałem zawrócić ze względu na ich bezpieczeństwo - wyjaśnia przewodnik. Gdy się wybiera na siedem tysięcy metrów, najważniejszy jest tlen. Zanim rozpoczyna się wspinaczka, 3-4 dni trzeba posiedzieć na dole. Chodzi o to, by przyzwyczaić organizm do mniejszej ilości gazu niezbędnego do życia. - Przykładowo, na dole jest tysiąc jednostek tlenu. Wyżej robi się ich już tylko 400. Trzeba więc właściwie oddychać.

Ową właściwość i stan organizmu sprawdza proste, ale mające kapitalne znaczenie urządzenie. Jest to miernik czerwonych ciałek krwi. Zakłada się go na palec i po chwili pokazuje wynik. - Uspokajam. Alpiniści nie nakłuwają sobie palców, by pobrać próbkę krwi, a potem bandażować ranę. Urządzonko jest takie sprytne, że mierzy to, o co nam chodzi, dzięki samemu założeniu na rękę. Opiera się na reakcjach chemicznych, które zachodzą na skórze - tłumaczy Wojciech Wiwatowski. Dzięki wiedzy o ilości czerwonych ciałek oraz pulsie wiadomo, czy ktoś może iść na górę, czy nie. Ciśnienia krwi na takiej wysokości się nie mierzy, bo każdy ciśnieniomierz po prostu by zwariował i pokazał nic niewarty wynik.

Siłownia, ale lekka

Najpierw przeprawa, potem kolacja

Alpinista przygotowuje się do zdobywania poważnych szczytów głównie samą wspinaczką. Albo po mniejszych górach, albo na sztucznych ściankach, które są w wielu miastach. By wejść po pionowej ścianie potrzebne są silne ręce i nogi. - Pakowanie na siłowni jednak odpada. Mięśnie co prawdą urosną, siła wzrośnie, ale przybędzie wagi. Każdy, kto próbował odchudzać się na siłowni świetnie wie, że podnoszenie maksymalnych ciężarów działa odwrotnie. Z prostej przyczyny. Tkanka mięśniową jest cięższa od tłuszczowej. Obwód pasa spadnie, ale waga już nie - mówi Wiwatowski.

Z chodzenia na siłownie jednak nie rezygnuje. Przerzuca żelastwo, ale w określony sposób. Dużo powtórzeń tego samego ćwiczenia, ale na małym obciążeniu. Miesień się wtedy wzmacnia, ale nie rośnie. Wspinaczkę utrudnia każdy dodatkowy kilogram.

Woda z penitentów

Woda - z lodowych sopli.

Na filmach alpiniści jedzą żywność liofilizowaną, którą zalewają wodą. Wodę biorą ze śniegu, który topią palnikami gazowymi. Rzeczywistość jest trochę inna. Podczas wyprawy na Aconcaguę torunianie wodę brali z penitentów. Są to lodowe sople, obok których ona płynie. Zapasy robili biorąc wodę do pojemników, które później owijali w czarną folię i chowali do śpiworów. To opóźniało jej zamarznięcie.

Topienie śniegu też jest stosowane, ale w ostateczności. Człowiek do życia potrzebuje przynajmniej dwa litry wody dziennie. Wspinaczka trwała 16 dni. Do stopienia takiej ilości lodu potrzeba byłoby dużo gazu. Butle z nim są bardzo ciężkie, a gaz jest też potrzebny do jej późniejszego podgrzania, by zrobić posiłek.

Wojiech Wiwatowski opowiada, że na dużych wysokościach woda wrze przy znacznie niższej temperaturze. - Normalnie jest to 100 stopni, na górze wrze już przy 70. Więc gdy się oblałem wrzątkiem, trochę bolało, ale żadne bąble i poparzenia się nie pojawiły.

Torunianie razem z resztą ekipy podczas wyprawy przeżyli chwile grozy. Gdy już schodzili z wierzchołka, zerwała się śnieżyca. Dotarli do namiotów dzięki nawigacji satelitarnej. W obozowisku umieścili wcześniej nadajniki GPS. - Wszystkie moje do tej pory odbyte i razem wzięte wyprawy alpinistyczne nie były tak trudne i wyczerpujące jak to jedno wejście na Aconcague. Szczyt zdobywaliśmy Trawersem Polaków, czyli jedną z trudniejszych dróg prowadzących na górę, wyznaczonych przez naszych rodaków w 1934 roku, wzdłuż lodowca - podsumowuje wyprawę Jacek Kwieciński.

Jeżeli ktoś chciałby się przerzucić na żywność liofilizowaną w ramach diety, to nie jest to najlepszy pomysł. Wartość odżywcza zupy bez wody, jest porównywalną z zupą mamy. Różnicę czuć natomiast w smaku. - To ma smak jak jedzenie z kiepskiego baru mlecznego. Kotleta czuć jakby było w nim za mało mięsa, a za dużo bułki - wyjaśnia Wiwatowski.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska