Ale w ostatnich dniach - tak było też wczoraj - zdarzyło mi się przyjść z "pustymi rękoma" do redakcji z dwóch konferencji. Ich bohaterem był Jan Vincent-Rostowski, były wicepremier, a teraz "jedynka" na listach PO w regionie w eurowyborach. W międzyczasie byłem też na wywiadzie z Rostowskim. Szkoda, że treść tych trzech spotkań pokrywała się w 99 proc.
Czytaj także: "Welcome w Bydgoszczu" - Rostowski powitany w Bydgoszczy [wideo]
Brawo za konsekwencję! Ale były wicepremier nie odrobił lekcji z kontaktów z dziennikarzami. Takich spotkań z samorządowcami czy przedsiębiorcami Rostowski od początku kampanii miał już ponad 50. I zachowuje się jak zdarta płyta. Powtarza, że to najważniejsze eurowybory, jakie kiedykolwiek były, że brzydzi się PiS, które nazywa europejską flagę szmatą, że chce być gospodarczym ambasadorem regionu. Słyszałem to już trzykrotnie.
Ale osobiście przekonałem się też o tym, że lider listy PO nie ma bladego pojęcia o regionie. I tego nie ukrywa, myląc np. Bydgoszcz z Fordonem. Bywa, że osoby z zewnątrz, które patrzą z większego dystansu, po krótkim pobycie w danym miejscu potrafią postawić celną diagnozę i wskazać na problemy palące daną społeczność. W przypadku Rostowskiego zupełnie tego nie odczułem. Jest typowym wyborczym spadochroniarzem. Najbardziej zaskoczyła mnie jednak odpowiedź na pytanie, które zadałem w rozmowie, o to, jakie są teraz największe problemy Bydgoszczy. "Ale jakie problemy bydgoskie? O co panu chodzi? Ale przepraszam, to jest egzamin, czy to jest wywiad?" - usłyszałem.
Dwa dni temu w pocie czoła po raz pierwszy przygotowywałem 4-letniemu synkowi wydmuszkę do przedszkola. Wyszła przy drugim jajku. Były wicepremier dałby radę od razu.
Czytaj e-wydanie »