Szok już minął
Ból nie minie nigdy. Podobnie jak nikt nigdy nie odpowie na to proste pytanie: - Dlaczego właśnie on?
Pani Jadwiga, matka Arkadiusza, ukradkiem ociera łzy. Co chwila zerka na pełną bólu twarz synowej, Mirki. Mają to samo nazwisko, równie blade twarze i od stóp do głów okryte są czernią. - To przecież nienaturalne. To dzieci powinny chować swoich dziadków, swoich rodziców. Nie odwrotnie...
Jadwiga opowiada o swojej matce, która mieszka w Bydgoszczy, bo stąd pochodzi cała rodzina. Starsza pani ma już 78 lat, ale świetnie się trzyma. Arek był jej pierwszym i najbardziej kochanym wnukiem. Pewnie nieraz przyszło jej na myśl, że to właśnie on pochowa swoją babcię, gdy przyjdzie jej czas. Ale to on, nagle, niespodziewanie rozstał się z tym światem.
Zwyczajne życie
Na ślubnej fotografii stojącej na regale urodziwa, roześmiana para patrzy sobie prosto w oczy. Szczuplutki blondyn o jasnych oczach przytula wysoką szatynkę. - Mąż był trochę młodszy ode mnie, zawsze twierdził, że dzięki temu i ja dłużej będę młoda - Mirosława uśmiecha się z trudem. Pokazuje zdjęcia sprzed kilku i kilkunastu lat. - To Arek zwykle nas fotografował, dlatego on jest na niewielu zdjęciach. Ale tu, proszę spojrzeć, jaki jest szczęśliwy, ściskając Natalkę. To nasze pierwsze dziecko, duma i wielka miłość taty. Dziś chodzi do gimnazjum. O, tutaj Arek z bliźniakami, Kamilem i Paulinką. Trzy lata po urodzeniu Natalki znów byłam w ciąży, mąż bardzo się cieszył. Ale kiedy dowiedział się, że będą bliźniaki, po prostu oszalał. Był ze mną w przychodni. Taki roześmiany, wchodził i wychodził, obcym otwierał drzwi i opowiadał, że będzie miał bliźnięta...
10 września Arkadiusz Niedźwiecki, 38-letni włocławianin, ojciec trojga dzieci, kochający mąż, syn i wnuk, wyjechał do pracy w Holandii. Codziennie kontaktował się z rodziną. 18 września długo rozmawiał z żoną, po godzinie 23 przysłał jeszcze czułego SMS-a. "Kocham cię" - napisał. Następnego dnia telefon znów zadzwonił. Jakiś obcy mężczyzna powiedział, że Arek nie żyje. - Nawet nie wiem, kto to był, słuchawka wypadła mi z ręki i zwyczajnie zemdlałam - mówi Mirosława. Gdy się ocknęła, gdy straciła nadzieję, że to był tylko zły sen, pojawiło się jedno pytanie: Jak im to powiedzieć? Jak przekazać taką wiadomość jego matce i naszym dzieciom...?
Zawał serca
Kiedy bliźniaki przyszły na świat, Mirka straciła pracę w "Kujawiance", gdzie była zatrudniona przez wiele lat. Poszła na bruk, jak wiele innych. Wkrótce znalazła kolejne zajęcie, w "Opakofarbie". Z ulicy Bojańczyka we włocławskim śródmieściu, na ulicę Duninowską, jest daleko. Jeździła na rowerze, potem przez osiem godzin stała przy taśmie. Ból w nogach był coraz silniejszy, lekarze mówili o zapaleniu żył, kazali się oszczędzać.
Arek też stracił pracę, zarejestrował się w pośredniaku. Chodził tam z coraz mniejszą nadzieją, kiedyś nawet zrobił dyrektorce awanturę. - Nie chcę zasiłku, chcę pracy! - krzyczał. Coś mu obiecano, zadzwonimy - mówili. Przez trzy dni nie wypuszczał z ręki telefonu, ale ten milczał.
- Mój syn był wyjątkowo rodzinny, długo szukał pracy na miejscu, by nie rozstawać się z dziećmi. Ale wreszcie pojął, że nie ma innego wyjścia - pani Jadwidze łamie się głos. Zastanawia się, czy to nie jej wina, bo pożyczyła mu tysiąc złotych na drogę. Może gdyby nie dała mu tych pieniędzy, on zostałby w domu, wszystko potoczyłoby się inaczej...
- To był zawał serca - Mirosławie wciąż trudno pogodzić się z wynikami sekcji zwłok. Arek przecież nigdy nie skarżył się na serce, na nic nie chorował. 190 centymetrów wzrostu, potężnie zbudowany, jednym słowem kawał chłopca. Tamtej nocy, w dalekiej Holandii, był w pokoju sam, jego współlokatorzy mieli nocną zmianę. Po rozmowie z żoną zasnął na wersalce i już się nie obudził.
Zgon... niedyplomatyczny
- Stres go zabił - matka nie ma wątpliwości. - To nie był człowiek dobrze czujący się gdzieś w delegacji, z dala od rodziny.
Wciąż dzwonił do żony, do matki. Mówił, że jest mu dobrze, że praca dobra, koledzy mili. - Wreszcie staniemy na nogi - pocieszał bliskich. Zmarł dziewiątego dnia po wyjeździe z domu.
Mirosławie drżą ręce, gdy wspomina pierwsze chwile po otrzymaniu wiadomości. Czuła się kompletnie zagubiona, bezradna. Pomogli krewni i znajomi, wśród nich Mirosław Pawłowski, właściciel kamienicy, w której mieszka. To ci ludzie w polskiej ambasadzie w Hadze próbowali potwierdzić wieści o śmierci Arka, ale odprawiono ich z kwitkiem. Na skargę, napisaną kilka dni później do minister Fotygi, przyszła dość pokrętna odpowiedź, z której wynika, że to Mirka, "będąc w bólu i stresie" po stracie bliskiej osoby, coś pokręciła... Nie to było jednak najważniejsze.
Ratunek w komórce
Koszty sprowadzenia do Polski ciała zmarłego okazały się dla Niedźwieckich olbrzymie. Rodzinie udało się zebrać niewielką część wymaganej kwoty, gdy tymczasem z MSZ przyszła krótka informacja, że albo rodzina natychmiast zabiera ciało do Polski, albo zostanie ono skremowane na koszt rządu Holandii i pochowane Bóg wie gdzie.
To właściciel kamienicy wpadł na pomysł rozesłania do wszystkich osób, których numery miał w swojej komórce, prośby o pomoc, która nie pozostała bez echa. Dramatyczną sytuację rodziny, zbierającej pieniądze na przywiezienie do domu zmarłego nagle męża i ojca, przedstawiliśmy na łamach "Pomorskiej" - MOPR, Caritas, PCK, PKPS - wszyscy pomogli natychmiast i bez zbędnych formalności, dając ile mogli, od dwustu do pięciuset złotych - mówi Mirka, a oczy jej wilgotnieją. Potem okazało się, że samo sprowadzenie ciała to koszt rzędu siedmiu tysięcy, do tego tysiąc pięćset euro za przechowanie męża w prywatnej kostnicy, do tego pogrzeb tu, we Włocławku... - Ale wszystkie rachunki udało się już zapłacić, choć Arek długo czekał na pogrzeb, pochowaliśmy go dokładnie przed tygodniem.
Sen na jawie
Obcy ludzie z warszawskiej firmy BONGO, świadczącej międzynarodowe usługi pogrzebowe, wyłożyli własne pieniądze, by przywieźć ciało do Polski, wynegocjowali niższą stawkę z właścicielką holenderskiego krematorium i nie wzięli ani grosza za spopielenie ciała w Polsce. W dodatku stać ich było na napisanie do wdowy listu, pełnego ciepła i współczucia.
- Proszę w naszym imieniu podziękować wszystkim, którzy pospieszyli z pomocą - prosi Mirosława. Mówi o pracownikach MOPR, prezydencie miasta, Krzysztofie Grządzielu i Robercie Kowalczyku z Sat Filmu, o Agnieszce Kacprowicz, Ewie Scierzyńskiej i wielu innych. - Gdy ochłonę, podziękuję osobiście - zapewnia.
Teraz musi wziąć się w garść. Poszukać pracy, bo z 400-złotowego zasiłku nie da się wyżyć. Idzie zima, w mieszkaniu są piece, więc trzeba zadbać o opał, a 320 złotych, przyznanych na ten cel z opieki społecznej, nie wystarczy na zakup nawet tony węgla.
Dzieci są w szkole, w mieszkaniu panuje cisza. Mirka wciąż ma nadzieję, że to wszystko to tylko zły sen, że drzwi otworzą się nagle, a Arek stanie w drzwiach. Powie...
BARBARA SZMEJTER
[email protected]