Wiosnę w tym roku mamy wcześniejszą niż zazwyczaj, co spowodowało nie tylko ożywienie wśród ptactwa, ale również przyspieszenie prima aprilisu. Media huczą od "newsów", normalnie rezerwowanych na tę okazję. W terminologii angielskiej prima aprilis nazywa się April Fools Day (kwietniowy dzień durnia). Anglosaska definicja dobrze określa nasze oficjalne i medialne obchody tego dnia.
Kwietniowe ogłupienie rozszalało się w mediach na dwa tygodnie przed pierwszym dniem kwietnia. Odważni i nie pozbawieni wyobraźni dziennikarze wykryli kolosalną aferę obyczajową w Barcelonie. Jeden z naszych licznych wiceministrów wsunął rękę pod żakiet tłumaczki i położył ją (rękę, nie tłumaczkę) na pośladku. Nie ma zresztą pewności, czy położył, czy tylko trzymał łaknącą kontaktu dłoń w pewnej odległości od krągłego kształtu tego pracownika państwowego. Oboje zainteresowani twierdzą, że odległość była, żurnaliści upierają się, że nie. Dojdzie ani chybi do ekspertyzy w laboratorium FBI.
Zanim jednak nastąpi symulacja komputerowa manewrów ręki na tle pośladka, już wybuchło piekło. Ważna gazeta ustami swojej najlepszej dziennikarki przeprowadziła dwa penetrujące wywiady z głównymi osobami dramatu. Przyciśnięty wiceminister wił się jak piskorz, zwalając wszystko na swój śródziemnomorski temperament. Pani, która zdaniem prasy powinna budzić się w nocy z krzykiem i nie wychodzić od psychiatry, stwierdziła, że było super i nie ma najmniejszych zastrzeżeń do kogokolwiek.
Od czegóż jednak są politycy? Od uświadamiania ciemnym obywatelom, co jest dla nich dobre, a co wręcz przeciwnie, fatalne. Po pierwszych doniesieniach o aferze żakietowej ruszyła do dzieła minister ds. kobiet, która zainterpelowała premiera w sprawie bezeceństw jego podwładnego. Do działań włączył się też prezydent wszystkich Polaków. Zaapelował on do narodu, a szczególnie do jego wybitnych przedstawicieli, żeby powstrzymywali się od gestów, które mogą być źle zinterpretowane. Do łez wzruszyła mnie posłanka jednej ze słusznych partii, która nafąfiła się stosownie i oświadczyła, że jej się coś takiego nie zdarzyło, a gdyby jednak, to winowajca dostałby po buzi. Spieszę uspokoić panią poseł, że to jej nie grozi. Znękany wiceminister ma wprawdzie temperament południowca, ale nie jest ślepy i nie wszystko, co się rusza, ten temperament uruchamia.
Obok obyczajowej burleski politycznej przez prasę przeszła inna fala primaaprilisowego ogłupienia. Jakaś gazeta wyciągnęła, że jeden z pruszkowskich bandziorów poinformował prokuratora o zbieraniu pieniędzy na prezent dla sędzi Piwnik. Nie skazała ona kiedyś kilku zakapiorów (dowody były za słabe), mafia postanowiła się więc jej odwdzięczyć zakupem futra. Bandzior to powiedział, prokurator zapisał, dziennikarz dostał kwit i napisał. Pełny banał. Tylko że niepokojący nawet u nas, gdzie każda bzdura jest kupowana szybko, bezmyślnie i uważana za świętą prawdę. Ani prokurator przesłuchujący gangstera, ani dziennikarz w dramatycznym tonie opisujący jego zeznania nie pofatygowali się, żeby poddać logicznej analizie te rewelacje. Doskonałe futro kosztuje 20 tysięcy złotych. Czy bossowie mafijni, operujący milionami, muszą pracowicie naradzać się i "zrzucać", żeby taki prezent kupić? Czy naprawdę trzeba wierzyć w każdą bzdurę, jaką wybąkają, i z namaszczeniem ją drukować? Barbara Piwnik wydaje się równie podatna na korupcję jak królowa brytyjska. Każda pani z innych zresztą przyczyn.
Zew pierwszego kwietnia rozbudza wyobraźnię i wyłącza mechanizmy myślenia. W dzisiejszej Polsce rację ma ten, kto gada. Najwięcej racji mają ci, którzy krzyczą. Coraz silniej ogarnia mnie wrażenie, że prima aprilis trwa u nas cały rok.
Zew 1 kwietnia
Tadeusz Jacewicz