https://pomorska.pl
reklama

Alpini w polskiej partyzantce. Wojenna epopeja Ezio Michelego

Wojciech Rodak
Ezio Micheli (po prawej) w 1939 r.
Ezio Micheli (po prawej) w 1939 r. Archiwum rodziny Michelich/Marcello Micheli
Włoski oficer trafił do obozu jenieckiego w Twierdzy Dęblin. Kiedy udało mu się uciec, z kolegami przyłączył się do partyzantki. W Polsce walczył i znalazł miłość swojego życia.

Wieczór 13 marca 1944 r. był niesłychanie mroźny i wietrzny. W rozłożystej nadwiślańskiej Twierdzy Dęblin, zamienionej przez Niemców na Oflag 77, trwały przygotowania do załadunku włoskich jeńców wojennych do wagonów. Z powodu przeludnienia, mieli być oni przewiezieni do innego obozu w głębi Rzeszy.

Po rewizji przeszło setkę Włochów zamknięto w dwóch barakach przy torach, gdzie mieli czekać na podstawienie pociągu. W tłumie zbitym w jednym z pomieszczeń stało obok siebie trzech oficerów w kapeluszach z piórkiem, charakterystycznych dla Alpini, czyli elitarnej formacji strzelców alpejskich. Mężczyźni cicho rozmawiali, czujnie rozglądając się na boki. Byli to Ezio Micheli, Enzo Boletti i Franco Mancini. Myśl o ucieczce z niewoli od dawna była ich obsesją. O ile przebywając za murami potężnej twierdzy podjęcie takiego działania miało małe szanse powodzenia, o tyle podróż pociągiem stwarzała im całkiem nowe możliwości. Niepokorni i zdeterminowani młodzieńcy uzgodnili, że spróbują zwiać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Z myślą o jej stworzeniu Micheli dyskretnie zdjął ze stojącego w baraku piecyka żeliwną kratę i spakował ją do plecaka. Ten przedmiot okazał się dla nich kluczem do wolności.

Wkrótce Włochów załadowano do podstawionych na rampę bydlęcych wagonów i cały skład ruszył w kierunku Warszawy.

Ledwie transport znalazł się poza Dęblinem, gdy Micheli z kolegami zaczęli, przy pomocy żeliwnej kraty, forsować deski i drut kolczasty, zabezpieczające jedyne wąskie okno w górnym rogu wagonu. Po kilku minutach operacja zakończyła się sukcesem - można się było przez nie bezpiecznie przecisnąć na zewnątrz. Micheli, Mancini i Belotti wyskakiwali kolejno, staczając się po ośnieżonym nasypie. Koledzy wyrzucili za nimi ich plecaki i wojskowe płaszcze. Nie padł żaden strzał. Eskorta szczęśliwie niczego nie zauważyła.

Pozostałe

Dalszy ciąg artykułu pod wideo ↓
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Po chwili trzej przyjaciele ściskali się uradowani, że wreszcie są na wolności. Ich euforia nie trwała długo. Zreflektowali się, że są w środku kraju, którego języka i geografii kompletnie nie znali. Przypomnieli sobie o niemieckich patrolach i pościgu. Poczuli powiew mroźnego wiatru i to ich otrzeźwiło. Zdecydowali, że muszą szybko oddalić się od torów i głównych dróg, po czym poszukać schronienia. Ruszyli więc na północ, zagłębiając się wąską ścieżyną w mrok lasu. Szli lekko. Byli nadal w dobrych nastrojach, mimo dojmującej niepewności, co przyniesie jutro.

Jeniec nr 7360

Opowieść o przygodach trzech włoskich jeńców w okupowanej Polsce znamy dzięki wspomnieniom jednego z nich - Ezio Michelego - pt. „Kriegsgefangenen? Nie! Uciec i walczyć”. Z całej trójki to on miał najwięcej szczęścia.

Micheli pochodził z urokliwego miasteczka Bagni di Lucca, położonego w górach Toskanii, słynącego z termalnych źródeł. Przyszedł na świat 27 grudnia 1915 r. Dojrzewał blisko natury. Jego ojciec, Amadeo, często zabierał go na wędkowanie lub polowanie w Apeniny czy Alpy Apuańskie. Dzięki temu już jako nastolatek młody Ezio stał się zapalonym myśliwym i niestrudzonym piechurem. Takie zamiłowania, w połączeniu z militarystycznym duchem rządów Mussoliniego, z pewnością ułatwiły mu wybór przyszłej kariery. Po ukończeniu gimnazjum w Lukce, w latach 1933-35, Micheli kształcił się na pilota wojskowego w Casercie i Rzymie.

W 1936 r. - po skończonych kursach i już w randze podporucznika - Ezio Micheli trafił do pogrążonej w wojnie domowej Hiszpanii. Był jednym z 80 tys. włoskich żołnierzy, których Mussolini wysłał na pomoc generałowi Francisco Franco. Toskańczyk nie zabawił długo na Półwyspie Iberyjskim. W czasie odbywania jednego z pierwszych lotów bojowych został postrzelony z ziemi przez republikańskiego piechura. Był lekko ranny w nogę. Jednak w czasie pobytu w szpitalu jeden z lekarzy zdiagnozował u niego tachykardię, czyli przyspieszone tętno. Co prawda nie zawsze jest ono objawem chorobowym, ale medycy byli nieugięci. Mimo protestów Michelego zabronili mu latać samolotem i wysłali z powrotem do Włoch.

Młodzieniec chciał dalej służyć ojczyźnie z bronią w ręku. Dlatego też w 1941 r. zaciągnął się w szeregi Alpini - elitarnych strzelców alpejskich - najstarszej tego typu formacji na świecie. Ukończył szkołę oficerską i został porucznikiem. Nie zdążył jeszcze na dobre powąchać prochu, gdy ku niezwykłym przygodom nad Wisłą pchnął go prąd wielkiej historii.

Pod koniec lipca 1943 r. upadł rząd Benito Mussoliniego. W październiku nowy premier Włoch, marszałek Pietro Badoglio, znalazł się w części kraju zajętej przez aliantów. Wówczas wypowiedział wojnę Niemcom. Tym samym w północnej części Italii, nadal kontrolowanej przez Wehrmacht, rozpoczęły się aresztowania wszystkich włoskich żołnierzy, którzy „odmawiali współpracy”. Jesienią 1943 r. rozbrojono bądź internowano 725 tys. z nich. Z tej masy ok. 100 tys. wysłano do obozów jenieckich w Polsce.

Ezio Micheli wylądował w niemieckiej niewoli już na początku września 1943 r. Pojmano go podstępem, po drobnej potyczce Alpinich z Wehrmachtem w Val Gardenie. Nadano mu numer 7360. Potem przewieziono go, razem z innymi włoskimi żołnierzami, do Oflagu 77 zorganizowanego w Twierdzy Dęblin.

Za murami XIX-wiecznych carskich fortyfikacji przetrzymywano już jeńców sowieckich i francuskich. Wkrótce zapełniły się one kolejnymi transportami Włochów.

Żołnierze z południa Europy bardzo źle znosili tamtejsze prymitywne warunki bytowania. Część z nich mieszkała w barakach, część w ziemiankach. Jednak dla wielu zabrakło miejsca w pomieszczeniach i przebywali oni stale na dworze, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony przed chłodem, deszczem i śniegiem. Dodatkowo wyczerpanie fizycznie z powodu głodowych racji żywnościowych i zupełne nieprzyzwyczajenie do surowego klimatu powodowały wysoką zapadalność na choroby, które najczęściej kończyły się śmiercią.

Ezio Micheli radził sobie jak mógł. Przede wszystkim starał się zdobyć żywność dla siebie i najbliższych towarzyszy niedoli. Wszedł w komitywę z funkcyjnymi jeńcami rosyjskimi. On przynosił im zegarki ręczne, oni w zamian dawali mu chleb, sztuczny miód lub marmoladę. Potem, ze swoim kolegą Franco Mancinim, kradł także z niemieckich magazynów buraki, ziemniaki i mąkę. Dzięki tym zdobyczom udało im się szczęśliwie przetrwać fatalne warunki w Dęblinie, zachowując werwę i zdrowie.

Od początku 1944 r. Micheli, Mancini i Enzo Boletti (znajomy Manciniego) tylko czekali na okoliczności sprzyjające ucieczce. Gdy 13 marca rano dowiedzieli się o nadchodzącym transporcie, zdecydowali, że muszą spróbować zbiec z wagonu, bo taka szansa prędko się nie powtórzy. Wykorzystali ją. Wieczorem byli już wolni.

Włosi u „Tomasza”

14 marca nad ranem trzej wymęczeni wielogodzinnym marszem Włosi postanowili zapukać do pierwszej lepszej chaty w jakiejś wsi. Zostali serdecznie przyjęci przez chłopską rodzinę i podjęci ciepłym posiłkiem. Przespali się i gdy zapadł zmierzch wyruszyli w dalszą drogę. Tak dotarli do Maciejowic, gdzie miejscowy ksiądz, z którym wiedli rozmowy po łacinie, także zaofiarował im poczęstunek i miejsca do spania. Kolejnej nocy, z pomocą miejscowego rybaka, przeprawili się przez Wisłę i okrążyli Kozienice od południa. W jednej ze wsi w tym rejonie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, spotkali Polaka - robotnika, który szmat czasu mieszkał nad Sekwaną i z którym mogli swobodnie rozmawiać po francusku. Ten skontaktował ich z miejscową grupą partyzancką Batalionów Chłopskich pod dowództwem Józefa Abramczyka ps. „Tomasz”. I tak 17 marca 1944 r. we wsi Krasna Dąbrowa trzej Włosi - pod pseudonimami „Lotnik” (Micheli), „Franek” (Mancini) i „Czarny” (Boletti) - oficjalnie zostali włączeni w szeregi żołnierzy polskiej partyzantki i otrzymali po karabinie. Okoliczność tę uświetniła uczta i tęga popijawa.

10 dni później - w wiosce Grzywacz nieopodal Czarnolasu - Włosi uczestniczyli w zwycięskiej potyczce z niemiecką żandarmerią i „granatowymi” policjantami ze Zwolenia. Leśni zabili czterech przeciwników, a kolejnych czterech wzięli do niewoli.

Niestety, w czasie walk został ranny Mancini. Odłamek utkwił mu pod łopatką. Konieczna była operacja. Dlatego też 30 marca rano dwaj towarzysze postanowili zabrać go na furmance do szpitala w Kozienicach. Niestety, po drodze natknęli się na dobrze uzbrojony patrol żandarmerii. Wybuchła strzelanina. Wszyscy trzej partyzanci zginęli.

Najazd i wielka bitwa

Najbardziej udaną operacją, w jakiej uczestniczyli Boletti i Micheli, był najazd na Pionki - przemysłowe miasteczko, gdzie znajdowała się silnie chroniona fabryka amunicji i spore magazyny. W ataku brały udział oddziały „Tomasza” i por. Ignacego Pisarskiego ps. „Maryśka” (w sumie przeszło stu ludzi). Na czele połączonych sił stał kpt. Zbigniew Otwinowski ps. „Gryf”, dowódca oddziału Inspektoratu Radomskiego AK. Oto przebieg akcji w relacji Michelego:

„Zanim weszliśmy do Pionek [4/5 kwietnia 1944 r.] poprzecinaliśmy wszystkie kable telefoniczne, aby całkowicie odizolować miasto. W dzielnicy zamieszkanej przez niemieckich cywilów weszliśmy do niektórych domów i rozmieściliśmy w każdym z nich na straży po dwóch ludzi - z rozkazem zabicia wszystkich tam zgromadzonych, jeśli żołnierze w mieście stawiliby opór. Kilku przestraszonych ludzi wysłano do koszar niemieckich oraz policji „granatowej” z informacją, że miasto zostało zajęte przez liczny oddział partyzantów, którzy - jeśli padnie w nich choćby jeden strzał - zabiją najpierw wszystkich cywilów niemieckich, a potem napadną na koszary i wysadzą je w powietrze, by schwytać wszystkich przebywających tam żołnierzy.

Po powrocie wysłanników (oczywiście śledziliśmy każdy ich ruch, aby wszystko było cały czas pod kontrolą) i po uzyskaniu zapewnienia, że wykonali otrzymane rozkazy, rozpoczęliśmy wcześniej uzgodnioną akcję. Ja wraz z kilkunastoma partyzantami i z dwoma karabinami maszynowymi otrzymałem zadanie kontrolowania koszar, w których stacjonowało ponad dwustu żandarmów. Na rozległym placu przed koszarami ustawiliśmy karabiny w bezpiecznym miejscu, z którego jednocześnie można było ostrzeliwać zarówno wyjście z koszar, jak i okna, uniemożliwiając w ten sposób próby ucieczki. Okazało się jednak, że żandarmi nie tylko nie próbowali wyjść, ale nawet nie otwierali okien, by rozeznać się w sytuacji. Wszystkie inne miejsca, w których znajdowali się niemieccy żołnierze i „granatowa” policja, zostały także dobrze obsadzone.

Podczas gdy część z nas miała za zadanie kontrolować niemieckich żołnierzy, inni przeszukiwali wszystkie magazyny niemieckie, zarówno cywilne, jak i wojskowe. Kiedy kilka godzin później byliśmy gotowi do drogi powrotnej, za nami ciągnęły się liczne wozy obładowane zabranymi rzeczami, które miały być rozdane wśród ludności cywilnej.”

W następstwie tak zuchwałego napadu, Niemcy rzucili w rejon Puszczy Kozienickiej silne oddziały wojskowe. Kilka tysięcy żołnierzy Wehrmachtu - wspieranych przez artylerię i samoloty - ruszyło na liczące około 200 partyzantów zgrupowanie „Gryfa”, stacjonujące we wsi Molendy. 7 kwietnia rano w małej miejscowości rozpętało się piekło. Kilka domów trafiły bomby lotnicze. Zaskoczeni atakiem żołnierze AK zostali zamknięci w pierścieniu okrążenia przez wielokrotnie silniejszego wroga. Nie stracili jednak zimnej krwi. Bronili się rozważnie przez kilka godzin. W końcu, jak relacjonował Micheli, znaleźli słaby punkt w niemieckim pierścieniu i skoncentrowali na nim swój kontratak. Udało się. Wehrmachtowcy padali martwi bądź uciekali. Koniec końców większość partyzantów wycofała się przez zdobyty korytarz w głąb masywu puszczy. W toku całego starcia po polskiej stronie poległo jedynie 17 partyzantów i dwóch cywilów. Niestety, Niemcy zdobyli cały tabor zgrupowania, w tym wiele „fantów” zdobytych wcześniej w Pionkach. Bitwa pod Molendami jest uważana za największe zwycięstwo AK w rejonie Kozienic w czasie całej wojny.

Micheli i Boletti walczyli w szeregach partyzantów z Puszczy Kozienickiej jeszcze kolejne trzy miesiące. Brali udział w wielu udanych zasadzkach na niemieckie konwoje czy napadach na magazyny, jednak nie były to operacje czy bitwy o skali porównywalnej do działań z przełomu marca i kwietnia 1944 r.

Micheli w swoich wspomnieniach pozostawił bardzo pozytywny obraz mieszkańców tego regionu, a szczególnie swoich towarzyszy broni. Jedynym wyjątkiem jest pewien ksiądz, kapelan z oddziału partyzanckiego, w którym służył. Duchowny, według relacji Włocha, miał w zwyczaju obszukiwać trupy zabitych po bitwie. Zdejmował im pierścionki, obrączki, a nawet dłubał bagnetem w zębach, poszukując złotych koronek. - Ci luteranie spalili mój kościół, muszę go teraz odbudować za ich pieniądze - tłumaczył się potem zakłopotany.

Powroty

Pod koniec lipca 1944 r. Micheli i Belotti wyruszyli na południe Polski, w drogę powrotną do Włoch, cały czas wspomagani prze kolejne oddziały AK. Od końca sierpnia ukrywali się z innymi partyzantami w górach nieopodal Szczawnicy. To tutaj Micheli poznał powabną łączniczkę, Zofię Noworytę ps. „Szarotka”. Młodzi momentalnie zakochali się w sobie. Po kilku tygodniach znajomości, w październiku 1944 r., wzięli ślub.

Ezio Micheli, z ciężarną już żoną, opuścili Polskę dopiero 10 maja 1945 r. Do Włoch dotarli po miesiącu. Niedługo potem przyszedł na świat syn - Marcello - pierwsze z ich pięciorga dzieci.

Po wojnie Micheli zajął się handlem. W 1991 r. za swoje zasługi otrzymał polskie obywatelstwo. Zmarł w 1998 r.

Enzo Boletti miał mniej szczęścia. W lutym 1945 r. rozdzielił się z Michelim. Miał nadzieję, że wcześniej wróci do Włoch z pomocą Sowietów, którzy rozgłaszali, że organizują repatriację. Popełnił wielki błąd. Aresztowano go i wywieziono do ZSRR. Dwa lata spędził na Łubiance, a kolejnych osiem w łagrze. Do Włoch wrócił dopiero w 1954 r. Zmarł w 2005 r.

Ezio Micheli z żoną - Zofią Noworytą - we Włoszech (1953 r.)
Ezio Micheli z żoną - Zofią Noworytą - we Włoszech (1953 r.) Archiwum rodziny Michelich/Marcello Micheli

Bibliografia:
- „Karta” nr 99 (wiosna 2019)
- E. Micheli - „Kriegsgefangenen? Nie! Uciec i walczyć”
- J. Abramczyk - "Partyzanci z kozienickiej puszczy"

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera

Wybrane dla Ciebie

Kryształy PRL w cenie złota. Tyle kosztują w 2025 roku popularne misy i wazony

Kryształy PRL w cenie złota. Tyle kosztują w 2025 roku popularne misy i wazony

Skrzydłokwiat po tym zakwitnie bujnie i wystrzeli mnóstwem nowych, młodych liści

Skrzydłokwiat po tym zakwitnie bujnie i wystrzeli mnóstwem nowych, młodych liści

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska