Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Protas-Strychalska z Wielgiego jeździ z pomocą na Ukrainę. To już dwa lata!

Małgorzata Chojnicka
Małgorzata Chojnicka
Wojenna rzeczywistość w Ukrainie
Wojenna rzeczywistość w Ukrainie Nadesłane
Ukraińscy żołnierze dostali rozkaz wyjścia z Awdijiwki. Zostali tam ludzie, którzy nie chcą, nie mogą, nie mają jak wyjechać. I zwierzęta. Oszalałe ze strachu i bólu. One też są ofiarami tego bestialstwa. Z pomocą na Ukrainę jeździ Anna Protas-Strychalska z Wielgiego w powiecie lipnowskim.

Mijają dwa lata od inwazji Rosji na Ukrainę. Po spontanicznej fali pomocy, której ogrom nie mieścił się w głowie, przyszedł czas spowszednienie. To nie jest zobojętnienie, a takie przyzwyczajenie się do widoku ludzkiego cierpienia, zburzonych miast, płonących domów. Wojna trwa nadal, ciągle są zabici i ranni, bez przerwy potrzebna jest pomoc dla ludzi oraz zwierząt. One również giną, odnoszą rany, tracą swych ludzi. Są tak samo przerażone i cierpią. Może nawet bardziej, bo nie wiedzą, co się dzieje. Dlaczego ktoś do nich strzela? Teraz wolontariuszy została garstka. Zostali ci najbardziej wytrwali, którzy wiozą pomoc z narażeniem własnego życia i zdrowia. Docierają do miejsc, gdzie ostrzał się nie kończy. W każdej chwili może też zaatakować dron kamikadze.

Od samego początku wojny na Ukrainę jeździ Anna Protas-Strychalska z Wielgiego w powiecie lipnowskim. Jest wolontariuszką American Ukrainian Foudation, która ma bardzo szeroki zakres pomocy - wspiera ludzi, zwierzęta, wojsko, szpitale. Współpracuje też z grupą Winkler Aktiv. Rusza w drogę z Saschą Winklerem oraz Olgą i Vladymirem, białoruskim małżeństwem, które mieszka w Niemczech od ponad 20 lat.

W Ukrainie widoki jak z filmu katastroficznego!

- Gdy wybuchła wojna, niewiele wiedziałam o Ukrainie – opowiada Anna Protas-Strychalska. – Wraz z innymi wolontariuszami z Wielgiego spontanicznie pojechałam na granicę, by pomagać. Właśnie w Medyce poznałam Saschę Winklera z Niemiec, który założył taką grupę pomocową. Jednak wtedy działaliśmy zupełnie osobno. Sascha jest byłym żołnierzem, który służył w Afganistanie i świetnie sobie radzi w trudnych warunkach. My jeździmy z pomocą pod samą linię frontu, do Awdijiwki i do małych miejscowości za Kupiańskiem. Tam bez przerwy trwa ostrzał, a ludzie żyją w gruzach, bez prądu, bieżącej wody. Awdijiwka przed wojną była niewielkim przemysłowym miastem. Teraz nie ostał się ani jeden cały dom czy blok mieszkalny! Człowiek czuje się jak na planie filmu katastroficznego, ale najgorsze jest to, że wszystko dzieje się naprawdę. Trzeba się chować, bo zaczyna się ostrzał.

Awdijiwka leży we wschodniej części Ukrainy, w obwodzie donieckim. Starą część miasta od nowej z zakładami koksochemicznymi oddzielają tory. Koksownia została zburzona na samym początku wojny. Większość mieszkańców opuściła Awdijiwkę, ale sporo zostało z różnych powodów, bo opiekują się starymi rodzicami, mają zwierzęta, bo w dużym mieście nie uda się im przeżyć z powodów finansowych. O pracę jest ciężko, a ceny są porównywalne do tych w Polsce.

- Z Polski najpierw jadę do Niemiec, tam zostawiam swój samochód i z grupą ruszamy na Ukrainę – kontynuuje pani Ania. – Wieziemy pomoc dla ludzi i zwierząt. Dotarcie na miejsce zajmuje średnio trzy dni. Busy to mobilne magazyny, do Awdijiwki czy Petropawliwki, miejscowość za Kupiańskiem, wjeżdżamy tylko terenowym autem, które osłonięte jest siatką maskującą. Po zmroku jeździ się tam z wyłączonymi światłami i zakrytą tablicą rozdzielczą. Wszyscy tak jeżdżą i jest to bardzo niebezpieczne, bo my możemy w kogoś wjechać albo ktoś w nas, poza tym trzeba jechać dość szybko. Gdy trwa nasilony ostrzał, trzeba przeczekać. Przez całą drogę Sascha jest bardzo skoncentrowany. Mamy na sobie hełmy, kamizelki kuloodporne. To jest wojna!

W Awdijiwce cały czas płoną domy, których już nikt nie gasi. Ludzie, którzy zostali, trzymają się w grupach. Nietrudno zauważyć, gdzie żyją, bo starają się zachować namiastkę normalności. Sprzątają gruz przed blokami, zamiatają, a nawet latem sieją pietruszkę czy sadzą kwiaty, które ocalały. Nie mają prądu ani wody, która jest tam dowożona. Dociera do nich pomoc humanitarna. To przeważnie chleb, kasza, makarony i masło. Gotują na piecykach żeliwnych i nimi się też ogrzewają.

- Nigdy nie pytamy, dlaczego ktoś nie wyjechał – mówi. – Z prośbą o pomoc zwróciła się do nas mieszkanka Odessy, która w Awdijiwce ma mamę. Prosiła by ją odszukać. Znaleźliśmy ją, ale nie dała się namówić na opuszczenie miasta. Przed wojną i w czasie wojny opiekowała się kotami i psami. Podczas ostrzału większość zginęła, a ona sama straciła dom. Teraz dokarmia zwierzęta w ruinach i ani myśli, by stamtąd wyjechać. Takich historii jest bardzo dużo. Można książkę napisać. W Awdijiwce mieszkają różni ludzie, wykształceni, mniej wykształceni, emeryci, renciści, inwalidzi. Ludzie, którym wojna zabrała pracę. Wszyscy pragną spokoju.

Dla zwierząt zostawiają suchą karmę i puszki. Bezpańskie starają się wyłapywać i przekazywać ukraińskiej organizacji, która szuka dla nich domów tymczasowych. Ranne przewożą do kliniki weterynaryjnej w Charkowie. – Pewnego razu, gdy zajechaliśmy pod bloki, wybiegli ludzie i ze łzami w oczach prosili, żebyśmy zabrali ich rannego psa – opowiada dalej. – Wystraszył się ostrzału i im uciekł. Gdy go znaleźli, był ciężko ranny. W kocu przenieśli go do siebie, ale nie byli w stanie mu pomóc. To było piękne, duże psisko o imieniu Dik. Zawieźliśmy psa do Charkowa. Tam został zoperowany. Stracił tylną łapę, ale będzie żył. Gdy wracaliśmy, pojechaliśmy do jego właścicieli i pokazaliśmy zdjęcia. Płakali. Wiadomo, że do nich już nie wróci, ale w Charkowie znajdą mu nowy dom.

Anna Protas-Strychalska z Wielgiego jeździ z pomocą na Ukrainę. To już dwa lata!

W Awdijiwce najbardziej potrzebne są latarki i baterie. Tam mieszkańcy na głowach noszą „czołówki”. Przydaje się wszystko, co wystarczy zalać wrzątkiem, by zjeść. Zupy instant, kisiele typu „gorący kubek”, takie same budynie, owsianki czy kaszki. Wszelkie musy owocowe w tubkach, mleko, kawa, herbata, słodycze, próżniowo pakowane wędliny i sery, konserwy. I jeszcze nawilżane chusteczki higieniczne, papier toaletowy, środki czystości. – Ludzie dziękują nam ze łzami w oczach – kontynuuje. – Spragnieni są warzyw, owoców, mleka, twarogu, które kupujemy już w Ukrainie. To jest straszne, kiedy muszę im wydzielać po jednej cytrynie. Są bardzo serdeczni i wdzięczni. Dzielą się wszystkim, co mają. Jedna z pań obdarowała nas maskotkami, które zostały jej jeszcze sprzed wojny. To takie kolorowe myszki i misie. Dałam je tym, którzy mnie wspierają w moim pomaganiu. Pieniądze na zakup potrzebnych artykułów przekazali mi właściciele przychodni, w której pracuję, pracownicy lipnowskiego sanepidu, uczniowie ze szkoły w Kikole, pracownicy Urzędu Skarbowego w Lipnie, pracowni rentgenowskiej w lipnowskim szpitalu i moje kochane koleżanki z „Kundelkowiska”.

Kim jest pani Anna Protas-Strychalska?

Anna Protas-Strychalska jest pielęgniarką, która pracuje w Zespole Placówek Oświatowych w Wielgiem oraz Zespole Opieki Rodzinnej „Na Złotej Górce” w Kikole. Od wielu lat prowadzi przytulisko dla psów „Kundelkowisko”. W tej chwili ma ich piętnaście oraz pięć kotów i dwa konie. Od zawsze miała w sobie ogromną wolę pomagania. Gdy tylko otwiera się furtkę do jej domostwa, wybiega na powitanie gromadka psów, które poszczekują i intensywnie merdają ogonami. Widać, że są tu szczęśliwe.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska