Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arktyka pachnie ropą naftową

Adam Willma
Krzysztof Michalski
Krzysztof Michalski
Swoją drogę do Arktyki Krzysztof Michalski rozpoczął od wędrówek po kujawskich lasach.

Po każdym powrocie Arktyka jeszcze długo działa na zmysły. Nagle, podczas podróży autobusem, czy spacerze po Otwocku wraca krzyk mew, terkot silnika łodzi, szum wiatru i zapach.

- Może to mało romantyczne, ale z Arktyką kojarzy mi się zapach oleju napędowego - Krzysztof, wysoki, szczupły mężczyzna w czarnej polarowej bluzie spogląda przenikliwie spod włosów opadających na czoło. - Ropa to życie. Statki, jachty ekspedycyjne, naukowe stacje polarne - nad wszystkim unosi się zapach oleju zasilającego agregaty prądotwórcze. Można go wyczuć bez problemu, bo katar jest rzadkością, jeśli zarazków nie przyniosą wycieczki z kontynentu.

We wspomnieniach wraca też biel tak biała, że człowiek traci orientację gdzie niebo, gdzie ziemia.

Archipelag Smólnik

W Smólniku, koło Włocławka, w którym wychował się Krzysztof Michalski panowała zieleń, pachniało sosną. Krzysztof nazywa tamte strony leśnym archipelagiem. Wielka połać lasu nakrapianego małymi jeziorkami dawała namiastkę dzikości.

- Po tym lesie robił sobie wycieczki, zawsze ciągnęło go do poznawania nowych miejsc. Siedział nad mapą i książkami. Szybko się usamodzielnił, - wspomina Anna Michalska, matka Krzysztofa, z zawodu nauczycielka matematyki.

Przewodnikiem po leśnym archipelagu był dziadek:
- Naprawdę odważny facet. Gdy wychodziliśmy gdzieś razem, czas się nie liczył, ku przerażeniu mamy i babci. Od dziadka nauczyłem się uporu w wędrowaniu.

Gdy Krzysztof zdał do liceum Konopnickiej, rodzice zdecydowali o przeprowadzce do Włocławka. Ciężko tę zmianę przeżył. Nagle zabrakło lasu i przestrzeni. Rekompensował sobie ten brak organizowaniem wycieczek w góry:

W trzeciej klasie ogólniaka wyruszyliśmy z kolegą z klasy w Karkonosze. Przy podejściu na Halę Szrenicką po raz pierwszy zobaczyliśmy co to jest zamieć. Potem ze spotkanymi ludźmi z duszą na ramieniu przeszliśmy grzbietem Karkonoskim (często w totalnej zamieci) aż pod Śnieżkę). To było nasze pierwsze przejście polarne. Bo Karkonosze i G. Izerskie to właśnie substytut rejonów polarnych w Polsce - zimą potężne płaskowyże śnieżne z huraganowymi wiatrami. To była namiastka Arktyki. Warunki bywają tam nawet cięższe niż na Spitsbergenie.

Po ogólniaku miał tuzin pomysłów na życie, ale na żaden nie byłem zdecydowany. - Wiedziałem jedno - że największą przyjemność dają mi góry. W tamtym czasie lektury o Arktyce były na drugim miejscu.

W sprawie butów

Pojechał na dni otwarte na wydziale geologii UW. Stwierdził, że to właściwe miejsce. Tym bardziej, że studia otwierały nowe możliwości do wypadów w Tatry. Plany były coraz śmielsze i ryzykowne.

- Któregoś dnia poprosił rodziców o przesłanie butów do wspinaczki. Zamiast pakunku, dostał list, który zaczynał się mniej więcej tak: "Synu, mamy Cię tylko jednego...". Odpuściłem więc trochę wspinaczkę. Rodzicom obiecałem, że skupię się na Arktyce. Odetchnęli, bo wyjazd na Spitsbergen wydawał im się czymś bezpieczniejszym niż góry. Poważni naukowcy, poważne badania. Prawdę powiedziawszy, nie wiem czy wówczas byli w pełni świadomi realiów arktycznych - wspomina Krzysztof.

Mama: - Co było robić, w końcu sami kupowaliśmy mu "Odarpiego" i inne książki Centkiewiczów. Mówię mu, że się nie denerwuję tymi wyjazdami, ale wewnątrz cały czas jest niepokój.

Propozycja wyjazdu na Spitsbergen była trudna - rok rozstania z ówczesną dziewczyną na rzecz komuny złożonej z ośmiu brodatych facetów. Tym bardziej, że z Olą, (geologiem i plastykiem rodem z Biecza) zjeździli wcześniej Ural Polarny, zachodnią Syberię, Kazachstan i Kirgizję. Pomysł przemycenia Oli w szafie na statku ekspedycyjnym spalił na panewce. Kierownik wyprawy Staszek Misztal stanowczo nie zgodził się na udział kobiety w wyprawie. Przez rok musiała ćwiczyć samotność w Polsce.

- Sto dni bez słońca to ciężka próba dla niektórych, zwłaszcza gdy nawali sprzęt i nie ma zajęcia . Ale tamta ekipa była wyjątkowo zgrana - wspomina dr Andrzej Araźny z UMK, wówczas zastępca kierownika wyprawy. - Były to czasy, które dziś już bezpowrotnie minęły. Tamte wyjazdy miały w sobie coś z atmosfery dawnych wypraw do Arktyki, bo kontaktu ze światem prawie nie było. Z rodziną rozmawiało się przez Gdynia Radio.
"Kocham cię. Jak mnie słyszysz?" - pobrzmiewało w radiostacji, a sygnał mógł odebrać niemal każdy radioamator na Ziemi. Sztywne łącze internetowe i najbogatszy pakiet telewizyjny, w które wyposażono bazę w Hornsund w ostatnich latach, podkopały nieco romantyczny etos polarnika.

Magnetyzm ziemski

"Baza" to słowo, które wymaga wyjaśnienia.

- Ludzi, którzy po raz pierwszy przybywają do Arktyki zdumiewa to, że wszystko jest małe - kajuta statku, chaty traperskie, pokoiki naukowców - zauważa Krzysztof. - Ale to wszystko trzeba ogrzać, a najpierw dostarczyć transport ropy. Za to widok na zewnątrz rekompensuje wszelkie niewygody. Kiedy dopływaliśmy do Spitsbergenu przeszło mi przez głowę, że czegoś tak pięknego w życiu nie widziałem.
Po zachwycie przychodzi fobia. Stacja Polskiej Akademii Nauk leży dokładnie na trasie wędrówek niedźwiedzi. A to oznacza, że każdego roku może mijać ją nawet 400 polarnych kolosów.

Krzysztof: - Pracowałem na stanowisku "obserwatora magnetyzmu ziemskiego", więc do moich obowiązków należało wykonywanie pomiarów. Rzecz w tym, że w pobliżu czułych urządzeń nie mogło być żadnych metalowych przedmiotów, nawet same domki zbudowano bez użycia metalu. Odpadało więc noszenie broni. Problem rozwiązywaliśmy w ten sposób, że każdy z obserwatorów wychodził wyłącznie w asyście kolegi, który asekurował go z oddali.

- To kwestia wprawy - wyjaśnia dr Araźny. - Z czasem człowiek zaczyna rozróżniać zadbane misie o lśniącej sierści, które strawiły właśnie fokę, od wychudzonych, głodnych agresorów. Te pierwsze bywają co najwyżej ciekawskie, drugie - potrafią być groźne. Bywały sytuacje, kiedy przez kilka dni niedźwiedź zwabiony zapachem ze stacji terroryzował ekipę. Ale zaledwie kilka niedźwiedzi straciło życie, od czasu kiedy istnieje polska stacja.

Nawet jeśli padnie strzał, polarnicy nie mają szansy na stek z misia. Norwescy strażnicy dokładnie badają każdy przypadek zastrzelenia zwierzęcia i zabierają nieboszczyka. Polska stacja leży na terenie ścisłego rezerwatu, z tego powodu nie wolno nawet zapolować na łososia przy brzegu.

Przez cały rok na stacji panuje więc niepodzielnie kuchnia polska autorstwa kolejnych pracowników stacji.

Kolejnym mitem jest wszechobecność wody. To problem zwłaszcza zimą, bo woda z lodu oceanicznego nie nadaje się do picia. Ratunkiem są dryfujące po wodzie bloki z roztopionego lodowca, które trzeba wyłowić i zmagazynować.

Czasem do wody warto dolać odrobinę czegoś mocniejszego. Odrobinę, bo alkohol w norweskich sklepikach w Longyearbyen jest sprzedawany na kartki. Ostrożności w krainie, w której każdy chodzi z bronią na ramieniu, nigdy dosyć.

Tabliczka na krzyżu

Problemy z niedźwiedziami okazały się niczym, wobec sierpniowej wyprawy na okoliczne wyspy.
- Wypłynęliśmy po sztormie. Pogoda była już piękna, ale morze jeszcze niespokojne. Znikły krótkie sztormowe fale, ale jedna z długich fal wywróciła naszą łódź. Zrobiło się dramatycznie, bo tylko dwóch z nas miało na sobie kombinezony ochronne. Pozostali na zmianę wspinali się wywróconą łódź czekając na pomoc. Temperatura wody wynosiła około 5-6 stopni. Aby nie stracić krążenia w nogach okładałem je wiosłem - relacjonuje Krzysztof. - W końcu Zbyszek, jeden z kolegów, zaczął tracić przytomność. Grzegorz Łubik, który miał kombinezon postanowił, że podholuje go do brzegu i wezwie pomoc.

Udało się. W szpitalu nie mogli uwierzyć, że przeżyli. Krzysztof nie chciał denerwować bliskich. Dzwoniąc ze szpitala skłamał, że rozmawia z budki telefonicznej w Longyearbyen. Ola zorientowała się od razu: - Skąd się wzięło tyle osób w tej budce?

- Mieli niewiarygodne szczęście - przyznaje Andrzej Araźny. - Okazało się, że pobliżu wykonuje lot ćwiczebny jeden z norweskich śmigłowców. W przeciwnym razie musieliby czekać na pomoc jakieś półtorej godziny - raczej nie było szansy, żeby to przeżyli. Przeżył również Zbyszek, u którego temperatura spadła do 26 stopni. To cud, że oczekując na pomoc, nie stał się łupem któregoś z niedźwiedzi, które przechodziły dokładnie w tym miejscu. Na skale przy bazie Hornsund stoi krzyż postawiony w czasie stanu wojennego, który zastępuje polarnikom kaplicę. Do krzyża przybite są tabliczki, jedna z nich pochodzi od nas.

Anna Michalska dziś zna tę opowieść ze wszystkimi detalami: - Krzysztof opowiedział nam o tym. Ale o szczegółach - dopiero po trzech latach.

Krzysztof bagatelizuje tamte wydarzenia: - To się zdarza. Ale statystycznie łatwiej natknąć się na niebezpieczeństwo w Warszawie.

Będę rzeźbić renifery

Po powrocie z arktycznych obserwacji złożył doktorat. I ożenił się z Olą. Za pieniądze, które dostali na ślub wybrali się w podróż na Arktykę. Zima - trzysta kilometrów po bezkresnych lodach.

- Marzłam tylko przez pierwszy tydzień, później przywykłam - zaznacza Ola. A bywało nawet bardzo gorąco. - Wędrowaliśmy w zamieci, kiedy prawie nic nie widać - wszystko jest białe.

Wiedziała, że wróci. Dwa lata później pojechała z Krzysztofem pomagać w badaniach terenowych. Tym razem było już mniej romantycznie: - Podczas jednej z wypraw nagle zobaczyłam przed sobą biały kamień. Kamień dziwny, bo owłosiony. Niedźwiedź! Spojrzeliśmy sobie w oczy, odwróciłam się plecami i powoli odeszłam. Nigdy w życiu nie myślałam tak racjonalnie i nigdy w życiu chwile nie trwały tak długo. Przez kilka następnych dni nie mogłam dojść do siebie.

Ola prosi, żebym zapisał jeszcze jedno: - Wiem, że trudno to zrozumieć, ale tęsknię za tamtym prostym życiem, nawet za tym lękiem o życie, które może być zagrożone w każdej chwili. To są pierwotne ludzkie uczucia, które w Polsce były dla mnie niedostępne. Poznałam je dopiero podczas wypraw do Arktyki.
Od kilku lat, gdy urodziła córeczkę, nie była na Północy. Czeka aż Majka trochę podrośnie.
- Jeśli Krzysztof zmieni się kiedyś w zrzędliwego starucha, spakuję rzeczy i wyprowadzę się do Longyearbyen - Ola robi groźną minę. - Będę się tam utrzymywała z rzeźbienia reniferów.

Życie polarnika

Podróż poślubna miała ciąg dalszy. Pojawił się pomysł, żeby przyjemne połączyć z pożytecznym - otworzyć Arktykę, dla ludzi, którzy sami nie byliby w stanie zorganizować wyprawy. Tak powstał "Narval" maleńkie biuro podróży Krzysztofa i Oli.

Ludzi, którzy przez trzy tygodnie są w stanie walczyć ze śniegiem i wiatrem śpiąc w namiotach przy minus 20 stopniach i myjąc się jedynie chusteczkami dla niemowląt trudno nazwać turystami", w klasycznym rozumieniu tego słowa. To osoby szukające głębszych wrażeń - uważa Krzysztof. - Dziś zróżnicowaliśmy już stopień trudności. Osoby, które nie są w stanie podołać fizycznie wyprawie mogą obejrzeć Grenlandię lub płynąc statkiem i poruszając się psim zaprzęgiem, ale najambitniejszy program nadal ma charakter prawdziwej wyprawy polarnej, na którą wyrusza się ze strzelbami, na nartach.

Jerzy Różański, legendarna postać Arktyki, kapitan łajby pływającej po najtrudniejszych akwenach Północy, zalicza Michalskiego do rasowych polarników: - Mamy podobne podejście do Arktyki - że to najbezpieczniejsze miejsce na świecie. Tyle, że trzeba mieć do niego instrukcję obsługi. Znam zaledwie cztery osoby z całego świata, które organizują podobne wyprawy. Tu nie ma wielkich biur podróży, bo na wyjazdach do Arktyki nie da się zarobić kokosów.

"Whiteout" fundują sobie najczęściej członkowie zarządów firm, przedstawiciele wolnych zawodów, artyści, spece od reklamy. Obowiązkowo rozpoczynają od testowego marszu w Karkonoszach.
To dobry test, ale nie zawsze się sprawdza. Na Spitsbergenie pojawia się mnóstwo okoliczności, których nie da się nauczyć - przeraźliwy łopot namiotu, wilgoć, z która poradzić sobie znacznie trudniej niż z mrozem, strach przed niedźwiedziami, szczeliny - mówi Krzysztof. - Ja jestem szefem wyprawy, ale nie jestem typowym przewodnikiem. Staję trochę z boku, zależy mi, żeby nie serwować uczestnikom wypraw plastikowej Arktyki, chcę żeby poczuli życie polarnika na własnej skórze.

Dojrzewanie

Do tej pory Michalscy zorganizowali 16 wypraw. Krzysztof łączy pracę naukową z organizacją wyjazdów: - Arktyka była dla mnie lekcją dojrzewania. Na początku była przedłużeniem dzieciństwa - wielką biała piaskownica dla dużych chłopaków. Od kiedy urodziła się Majka, jest trochę inaczej, nawet polarnik musi dojrzeć. Ale bez wyjazdów na Północ trudno mi wyobrazić sobie życie.

Ola: - Nawet nie krajobraz jest najważniejszy, ale to uczucie, z którym wraca się z Arktyki. Ludzie zaczynają rozumieć, jak drobne są problemy, którymi na co dzień żyje się w Warszawie czy Otwocku.
Krzysztof: - Na szczęście są jeszcze w Polsce takie miejsca jak Smólnik.

Strona Krzysztofa Michalskiego: http://www.narval.com.pl/

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska