Dawno nie mieliśmy w naszym pięknym kraju tak pikantno-soczystego tygodnia, jak ten, który właśnie mija. Równo tydzień temu redakcja tygodnika "Wprost" otworzyła puszkę Pandory lub jak kto woli "kartę dań specjalnych" jednej z warszawskich restauracji.
Ujawnione zapisy rozmów, prowadzonych m.in. przez Marka Belkę, szefa NBP i Bartłomieja Sienkiewicza, ministra spraw wewnętrznych (skandaliczne co do treści i formy), choć rozpętały burzę, to okrętu pod flagą PO-PSL nie zatopiły. Ba, nawet nie wyrzuciły za burtę żadnego z kręcących się po pokładzie ministrów. Za to cała para służb zależnych i niezależnych od kapitana (czytaj: premiera Donalda Tuska) została skierowana na znalezienie dowcipnisia, który odważył się był podsłuchowywać (tak mówił Nuta z filmu "Vabank czyli riposta").
Od czegoś akcję trzeba było zacząć. Padło na redakcję "Wprost", wszak to w jej posiadaniu są kompromitujące polityków taśmy. Środowa, wielogodzinna akcja funkcjonariuszy ABW, prokuratorów i policji w siedzibie tygodnika to gotowy materiał edukacyjny dla przyszłych śledczych i agentów różnej maści, jak nie powinno się działać w kraju, który ma aspiracje nazywać się demokratycznym państwem prawa.
Taka też jest konkluzja z piątkowej (20 czerwca) konferencji ministra sprawiedliwości. W ocenie resortu "działania prokuratury w redakcji "Wprost" były zbyt daleko idące i mogły budzić uzasadnioną obawę naruszenia tajemnicy dziennikarskiej". Ministerstwo uznało, że sprzeciw naczelnego tygodnika, który nie oddał swojego komputera, był zasadny. Mało tego - poczynania śledczych uznano za chaotyczne, wytknięto im brak przygotowania na wszelkie możliwe scenariusze.
Prokuratura generalna broni się i przypomina, że prowadzi śledztwo "w sprawie poważnego przestępstwa". Zapewnia też, że była w stanie "zabezpieczyć przejęte kopie nagrań", bez udziału sądu.
Cóż, można wierzyć lub nie.
Czytaj e-wydanie »