- Czy mały Januszek traktował lekcje muzyki jak zło konieczne?
- Ja to kochałem! Zaczęło się od tego, że - na moją prośbę - rodzice zaprowadzili mnie do włocławskiego klasztoru o.o. reformatów. Tam, siedząc "na chórze", cichutko, jak myszka, obserwowałem grę organisty. Następnego dnia zacząłem "bębnić" palcami gdzie się dało - na stole, na parapecie... Wkrótce potem rodzice stwierdzili, że muszę zacząć brać lekcje muzyki. Pierwszy koncert dałem we włocławskim teatrze. Miałem wówczas siedem lat. Mój tato towarzyszył mi na banjo...
- To był chyba debiut na miarę Artura Rubinsteina! On miał podczas pierwszego występu sześć lat. A co było dalej?
- Pod koniec szkoły podstawowej, którą ukończyłem w rodzinnym Włocławku, rodzice pojechali ze mną do pewnego znakomitego warszawskiego pedagoga. On wysłuchał mojej gry i stwierdził... że jestem trochę zmanierowany. Ale będzie ze mnie pianista. W ten sposób znalazłem się w Liceum Muzycznym w Warszawie.
- Głębokie wody dla młodego chłopca?
- Za głębokie. W tym liceum byłem niecałe dwa lata. Rodzice dostrzegli, że pozostając poza ich kontrolą, coraz bardziej oddalałem się od muzyki. Z tego powodu rodzice powzięli decyzję o moim powrocie do Włocławka. Trafiłem do świetnego Liceum imienia Ziemi Kujawskiej. Jednocześnie zapisano mnie do Ogniska Muzycznego przy ulicy Cichej. Konsultacji udzielała tam wówczas Barbara Sierko, absolwentka Akademii Muzycznej w Warszawie, świetny pedagog. Miałem u niej prywatne lekcje. Prawdopodobnie dzięki temu po maturze w ogólniaku bez problemu dostałem się do średniej szkoły muzycznej w Toruniu. Skończyłem ją w dwa lata.
- Potem znów upomniała się o pana Warszawa?
- ... ależ to ja rzuciłem się w jej ramiona. Zdałem egzamin do Akademii Muzycznej, trafiłem do klasy profesora Janusza Ekiera. Wkrótce potem zacząłem zajmować się muzyką rozrywkową, jazzem. Bardzo wcześnie zacząłem współpracować z piosenkarzami, śpiewającymi aktorami... Komponowałem, zająłem się aranżować, koncertowałem.
- Wykładał pan na uczelni, jak słyszałam?
- Tak, przez osiem lat pracowałem na Okólniku, ale to nie było moje powołanie. Stabilizacja? Tak, to coś pięknego, ale ciągnęło mnie do świata.
- Nie ceni pan osiadłego trybu życia?
- Lubię mieć miejsce, do którego wracam - miłe, ciepłe, rodzinne. Ale życie na walizkach też ma swój urok. Dzięki temu poznałem szmat świata i setki polskich sal koncertowych. Przez kilka lat mieszkałem też w Ameryce.
- Czy to prawda, że Janusz Tylman zna wszystkich, których znać w świecie muzycznym trzeba?
- To pewnie drobna przesada, ale łatwiej byłoby mi wymienić tych, którym nie akompaniowałem niż odwrotnie. Czasem były to krótkotrwała współpraca, ale lista nazwisk jest naprawdę bardzo długa.
- Występuje pan w "Śpiewających fortepianach"...
- Moja współpraca z drugim programem telewizji trwa już prawie dwadzieścia lat, akompaniuję uczestnikom "Bezludnej wyspy", grałem także w "Herbatce u Tadka". Jeśli chodzi o "Śpiewające fortepiany" to nagraliśmy już w sumie sto odcinków, przez studio "przemknęło" ponad czterystu naszych gości. A zaczęło się tak, że Nina Terentiew zgodziła się na realizację tego licencjonowanego programu pod warunkiem, że zagrają dwaj wskazani przez nią pianiści - Czesio Majewski i ja.
- Zgodził się pan od razu?
- ... pod warunkiem, że będę mógł wybrać czarny fortepian, bo to oznaczało, że powinienem być ubrany w biały garnitur. Doszliśmy z Czesiem do porozumienia i tak gramy już ponad trzy lata...
- Największe zaskoczenia?
- Hanka Bielicka zaśpiewała zupełnie nieznaną piosenkę z dzieciństwa. A Jacek Cygan, nie mogąc znaleźć odpowiedniego utworu w pamięci, skomponował króciutki utwór... w pięć sekund. To była świetna improwizacja, do której udało mi się natychmiast dostosować. Gdy trzeba kapitulować, nasi goście śpiewają a cappella. Ale to zdarza się bardzo rzadko.
- Pana włocławskie powroty... To nowy rozdział w życiu?
- Do Włocławka przyjeżdżam często, tyle że prywatnie. Teraz udało nam się skupić - mnie i kilku jeszcze innym włocławianom, mieszkającym w stolicy ale, i rozsianym po świecie - wiele osób zdecydowanych na ukonstytuowanie naszych nostalgicznych ciągot. Pojeździliśmy trochę po świecie, potraciliśmy piórek, a teraz ciągnie nas do rodzinnego miasta. Chcemy tu powracać z koncertami, zapraszać naszych przyjaciół, pokazywać im: popatrzcie, to jest nasze miejsce na ziemi. Można jeść chleb z wielu pieców, zwiedzić glob wzdłuż i wszerz. Ale życie zatacza w pewnym momencie krąg...
- Pierwsze, inicjatywne spotkanie towarzystwa, w którym brał udział prezydent Włocławka Władysław Skrzypek, miało miejsce w wilanowskim pałacu. Kogo chcecie zaprosić na kolejne?
- Mamy przychylność Danusi Waniek, mojej koleżanki ze szkolnej ławy, szeregi towarzystwa zasilą na pewno Andrzej Woy-Wojciechowski, Marylka Rodowicz, Andrzej Nejman. Są to osobowości medialne, ale obok nich do towarzystwa chce przystąpić około pięćdziesieciu innych osób, znanych i mniej znanych. Łączy nas jedno - sentyment do pewnego miasta nad Wisłą...
