https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Byłam trochę dzika

Hanna Walenczykowska
Teresa Grenz (z prawej) z rodzicami: Wiktorią i Nazariuszem, Bydgoszcz ok. 1980 r.
Teresa Grenz (z prawej) z rodzicami: Wiktorią i Nazariuszem, Bydgoszcz ok. 1980 r.
Teresa Grenz otrzymała Krzyż Zesłańców Syberii. 60 lat po powrocie z wywózki.

- Niewiele dziś pamiętam. Na szczęście brat spisał wspomnienia mamy - mówi pani Teresa, pokazując pożółkłe zdjęcia, rozkładając koperty z listami. - W 1939 roku miałam pięć lat. Jeden brat był ode mnie dwa, drugi trzy lata młodszy. Rozkazano ewakuację wszystkich kolejarskich rodzin. Tata był kolejarzem, oficerem odpowiedzialnym za szyfry. Najpierw wyjechaliśmy tylko z mamą. Tata został, by wszystko zniszczyć. Złapał nas dopiero w Warszawie...
Wiktoria Grenz, mama pani Teresy: "31 sierpnia ewakuowano nas do Chełmna Lubelskiego. Mąż mój Nazariusz, pracujący na stanowisku kontrolera ruchu w stopniu oficera, jest członkiem organizacji Związek Zachodni"
- Wtedy były już bombardowania. Leżeliśmy w polu na kocach, a samoloty sobie latały. Byłam sina i zielona. Tata podchodził do nas z Mieciem na ręku. Dalej pojechaliśmy razem. Zatrzymaliśmy się w Równem, zbombardowano nasz transport. Ktoś nas ugościł i nakarmił. Powiedziano wtedy ojcu, że nie może wracać, bo zostanie rozstrzelany. Pojechaliśmy w stronę Wilna. Była z nami babcia, która wróciła do swojej rodziny, mieszkającej pod Wilnem. Widziałam ją ostatni raz. W Wilnie mieszkaliśmy u Sióstr Urszulanek Szarych. Byłam chora. Chyba zaraziłam braciszka. Lekarz mówił, że ma anginę. Mieciu męczył się przez dziesięć dni. Zmarł na dyfteryt. Tata przyniósł trumienkę. Nie można było jej otworzyć, bo cała była opieczętowana. Mama mówiła, że nie uwierzy, jeśli nie zobaczy. Ojciec złamał zakaz. Uchylił wieczko. Mama nie mogła sobie z tym poradzić.
Wiktoria Grenz: "16 czerwca 1941 o pierwszej w nocy zostaliśmy aresztowani." - Kiedy zabierali nas do bydlęcych wagonów, jeden z rosyjskich oficerów kazał mamie ciepło nas ubrać i dać coś do zjedzenia. Mama niczego do jedzenie nie miała, wzięła tylko gliniany garnek ze smalcem. Jeden z żołnierzy nożem sprawdzał, czy nie schowaliśmy tam kosztowności. Przewieziono nas do Sławgorodu. Co dwa tygodnie rodzice musieli stawiać się w NKWD. Stalin zażądał, by wszyscy przyjęli obywatelstwo radzieckie. Moi rodzice tego nie zrobili. Na dwa lata trafili do więzienia. Mamę zabrali z moją siostrzyczką - Imeldka miała wtedy kilka miesięcy. Mama karmiła ją piersią. W więzieniu, do którego je przewieziono źle traktowano dzieci. Może dosypywano im czegoś do jedzenia, może robiono eksperymenty? Wszystkie umierały. Same Rosjanki, prawosławne kobiety, kazały ochrzcić dziecko. Choć wodą. Kilka dni później Imeldka zmarła.
Wiktoria Grenz: "Ułożono ją w trumience. Musiałam ją nieść na cmentarz. Towarzyszył mi strażnik i więzień. On miał pomóc przy zakopywaniu grobu. Strażnik był dobrym człowiekiem, pozwolił mi odpoczywać, a mężczyźnie nieść trumnę. Nie kazał się spieszyć. Zasypaliśmy grób, z patyczków zrobiłam krzyż. W sierpniu 1944 roku mieli mnie zwolnić, jako matkę z dzieckiem. Dowiedzieli się, że ono zmarło i zostałam."
- Byłam trochę dzika, jak zwierzątko. Byłam sama, bałam się - wspomina dziś Teresa Grenz. - Latem 40 stopni i więcej, zimą też tyle, lecz mrozu. Miałam odmrożone ręce, nogi i nos. Mieszkaliśmy w gliniance. Wreszcie trafiłam do sierocińca w Zudziłowie, w Ałtańskim Kraju. Często chorowałam. Odnalazłam tam swojego brata. Mówili na niego Iwan, choć na imię miał Zbyszek. Potem powiedzieli, że mama wraca. Brat głodował, by przywitać ją chlebem. Ojciec też wrócił. Do Polski dotarliśmy ostatnim transportem. Jechało z nami trzysta sierot. Za Brześciem zauważyłam, że ta Polska jest jakaś inna. Nie taka za jaką tęskniłam. W Bydgoszczy zamieszkaliśmy u siostry mamy, na Bielawach. Poszłam do szkoły, ale nauka mi już nie szła. Smutne, że po latach by otrzymać rentę, musiałam przed sądem udowadniać, że pobyt na Syberii spowodował wszystkie moje choroby.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska