Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy nasza śmierć jest zgaszeniem światła, a po tamtej stronie jest tylko ciemność?

Roman Laudański
Kiedy doktor Małgorzata Czapczyk, pediatra z bydgoskiej przychodni na Wzgórzu Wolności i z hospicjum "Sue Ryder" odwiedzała pacjentów na wsi, usłyszała, że kiedyś na tym samym łóżku człowiek się rodził i umierał.
Kiedy doktor Małgorzata Czapczyk, pediatra z bydgoskiej przychodni na Wzgórzu Wolności i z hospicjum "Sue Ryder" odwiedzała pacjentów na wsi, usłyszała, że kiedyś na tym samym łóżku człowiek się rodził i umierał.
Czy nasza śmierć jest zgaszeniem światła, a po tamtej stronie jest tylko ciemność, a właściwie nie ma nic? A może czeka nas lepsze życie, w co wierzą katolicy? Święta Wielkiej Nocy mówią o tajemnicy zmartwychwstania. I o śmierci, cierpieniu, z którym nie bardzo sobie radzimy.

Agnieszka Kaluga prowadzi blog "Zorkownia, hospicyjna myśloodsiewnia". Zaangażowała się w wolontariat w poznańskim hospicjum. Opowiada, że dziś często umieramy za parawanem, w ukryciu i samotności.

- Trzeba te parawany odsłaniać - zachęca Agnieszka Kaluga. - Zaprosić rodzinę i bliskich do współuczestniczenia w umieraniu. Teraz pracownicy i wolontariusze uczą bliskich, że umieranie może odbywać się przy ich współudziale i obecności. Paradoks polega na tym, że to obcy ludzie muszą być przewodnikiem dla rodzin, które wstydzą się przychodzić do umierających, nie mają wyuczonych wzorców, bo przecież od dłuższego czasu nie potrafimy towarzyszyć umierającym bliskim.

Kiedy doktor Małgorzata Czapczyk, pediatra z bydgoskiej przychodni na Wzgórzu Wolności i z hospicjum "Sue Ryder" odwiedzała pacjentów na wsi, usłyszała, że kiedyś na tym samym łóżku człowiek się rodził i umierał. Naturalny proces ułatwiający pogodzenie się z przemijaniem. Dziś niepokoi ją ton mediów, że na wszystkie choroby powinno być lekarstwo i absolutnie nikt nie powinien umrzeć. A przecież umieramy, umierają także dzieci. Każdy organizm jest inny i nawet prawidłowe leczenie w odpowiednim czasie nie zawsze jest skuteczne. Bywają próby reanimacji osób konających, a to brak poszanowania sacrum śmierci, odchodzenia.

- Wypieramy śmierć, oddajemy pacjentów na oddział, żeby nie być przy ich odchodzeniu, ale śmierć bardzo wzbogaca - opowiada doktor Czapczyk. - Jeżeli ktoś był przy śmierci osoby bliskiej, to nigdy tego nie zapomni, to będzie bardzo ważne przeżycie i na pewno tego nie pożałuje.
Ks. Jan Kaczkowski prowadzi hospicjum w Pucku. Z dystansem mówi o sobie, że jest "onkocelebrytą" - choruje na nieuleczalnego glejaka mózgu. Pojawia się w mediach, zbiera pieniądze na hospicjum. - Śmierć jest dla mnie tak naturalna jak życie, jest po prostu biologicznym faktem - mówi ks. Kaczkowski. Przytacza ulubiony cytat z wiersza Wisławy Szymborskiej pt. "Nic dwa razy". - Nasza noblistka napisała, że "zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny". Stąd nasza obawa przed jednorazowym faktem, jakim jest śmierć. Choćbyśmy nie wiadomo jak tupali nóżką, że nie chcemy umierać, to - jak się mówi - podatki i śmierć czekają nas na pewno. Możemy mieć pretensje do Pana Boga, że stworzył nas biologią, a nie aniołami, ale skoro już jesteśmy biologią, to każda biologia jakoś musi się skończyć. Dla mnie pytaniem fundamentalnym jest: czy ta biologia, która dla mnie jest połączeniem biologii i ducha, ma jakąś perspektywę? Ona jest w chrześcijaństwie. Jednak zatrważają niedawne badania socjologiczne, z których wyszło, że znaczna liczba ludzi określających się jako wierzący, nie wierzy w życie wieczne.

Prof. Maria Szyszkowska, filozof przypomina, że wyznania religijne, zwłaszcza chrześcijańskie, zapewniają, że nasze dusze są nieśmiertelne, umiera tylko ciało. - Ale współczesna wiedza naukowa wyraźnie stwierdza, że człowiek stanowi jedność psychofizyczną - podkreśla prof. Szyszkowska. - Wobec tego nieśmiertelność duszy nie może stanowić pocieszenia, bo nie jest ona tożsama z nieśmiertelnością człowieka. Śmierć jest zjawiskiem, z którym nikt - jeżeli w ogóle jest zdolny do refleksji - nie może się pogodzić. Nawet ci, którym wydaje się, że wierzą w nieśmiertelność duszy, starają się przedłużyć swoje życie. Kapłani, hierachowie wcale nie spieszą się do spotkania z Bogiem. Wiara w nieśmiertelność duszy nie pomaga w lęku przed śmiercią. Nie mam wątpliwości, że ze śmiercią, kresem życia nikt nie może się pogodzić.

W bydgoskim hospicjum "Sue Ryder" co roku odprawiana jest msza wypominkowa z zmarłe dzieci. Każdego roku lista się wydłuża. Doktor Małgorzata Czapczyk przed laty marzyła o pracy w Centrum Onkologii. Kiedyś unikała niepełnosprawnych dzieci, a dziś poświęca im dużo czasu. Podczas pierwszej praktyki studenckiej w Wadowicach poznała ojca Rudolf Warzechę. Kapelan odwiedzał internę, na której Małgorzata odbywała staż. Kiedy później zastanawiała się nad wyborem specjalizacji, ojciec Rudolf zapytał ją: - A dlaczego nie kontakt z małym pacjentem? Pomyślała, że może byłby to dobry pomysł. Dyrektorka przychodni powiedziała jej: - Pieniędzy z tego mieć nie będziesz, ale satysfakcję na pewno.

- Pediatria to był dobry wybór, może trochę "z góry", ale nie żałuję - uśmiecha się doktor Czapczyk. - Mały pacjent jest szczery i otwarty. Jeśli kocha się dzieci, ma z nimi dobry kontakt, to ich wdzięczność jest okazywana natychmiast; tak jak i sympatia czy antypatia.

Od 2002 roku zaczęła współpracować z bydgoskim hospicjum "Sue Ryder". Najpierw opiekowała się dorosłymi pacjentami na Bartodziejach, gdzie mieszkała. Miesięcznie ponad sto wizyt domowych. Później brała dyżury w hospicjum. A gdy pojawili się mali pacjenci - znalazła się w zespole opieki nad dziećmi. - Moje wcześniejsze obawy wobec dzieci niepełnosprawnych gdzieś się rozpłynęły - uśmiecha się. - Na chore, bardzo chore dzieci patrzę jak na normalne. Część z nich można wyprowadzić ze szpitala i umożliwić im pobyt w domach. To także radość i ulga dla rodziców. Czasem pokoje naszych podopiecznych przypominają intensywną terapię, ale rodzice są szczęśliwi z dziećmi w domach. Wiedzą, że my dojedziemy, mają poczucie bezpieczeństwa.

Doktor Czapczyk opowiada, że śmierć dziecka zawsze zaskakuje, może mniej przy małych pacjentach chorych onkologicznie, kiedy się jej spodziewamy. Natomiast, jeśli są to dzieci przewlekle chore, nawet ciężko, to taka śmierć boli i dotyka. Często są to nagłe zgony, których nie spodziewają się ani lekarze, ani rodzice. Choć gdzieś z tyłu głowy kołacze myśl, że one umrą szybciej niż ich rodzice. Sił dodaje wiara, że dzieci będą tam zdrowe i pobiegną po niebiańskich łąkach śmiejąc się radośnie.

- To daje nadzieję, także mnie - mówi dr Czapczyk. - Razem z rodzicami uczę się umierania kolejnych dzieci. Każda śmierć jest dramatem, odwraca porządek rzeczy. Uczę się poczucia przemijalności. Z niektórymi dziećmi, rodzicami każdy z nas bardziej się związuje i taka śmierć bardziej boli. Czasem widać, że one tak cierpią, iż chcielibyśmy, żeby doświadczyły ulgi. Wyczerpują się możliwości leczenia. Antybiotyki przestają działać. Przychodzi kolejne zapalenie płuc, kolejna ciężka niewydolność oddechowa. Czy wysyłać takie dziecko na oddział intensywnej terapii, podłączyć do respiratora, czy jak chcą rodzice - zostawić w domu, by odeszło wśród bliskich? Dzieci mają dużą wolę życia. Pomimo beznadziejnych stanów - czasem z nich wychodzą, radzą sobie. Wtedy przychodzi pokora, że jeszcze mają tu być i czegoś jeszcze mają nas nauczyć. Czego? Cierpliwości w znoszeniu cierpienia, godzenia się z cierpieniem, radości życia, żeby każdy dzień maksymalnie wykorzystać, spełnić swoje marzenia.

I dlatego doktor Czapczyk zdecydowała się na skok w tandemie ze spadochronem. - Nie tęskniłam tylko za adrenaliną i szukaniem coraz mocniejszych wrażeń. Najpierw wybrałam się do parku linowego z nastawieniem: nie poddam się, dojdę do końca. Udało się. Przyjaciel zainspirował mnie do pokonywania swoich niemożliwości. Po skoku byłam szczęśliwa, zeszło ze mnie napięcie z pracy. Mogłabym dalej skakać. Następnym, o wiele większym wyzwaniem była nauka pływania. Zawsze bałam się wody, ale na naukę nigdy nie jest za późno - zapewnia. - Momentem przełomowym było dla mnie spotkanie z rówieśnikiem, który umierał. Zastanowiła się wtedy: - A co ja robię ze swoim życiem? Mój równolatek umiera, a ja? Odkryłam, że potrzebuję czasu dla przyjaciół i znajomych, nie tylko na pracę. Nie interesuje mnie bezsensowne wzbogacanie się, budowanie relacji jest ważniejsze.

Zaczęła również trenować sztuki walki (krav magę z elementami boksu). - Nigdy nie jest za późno - uśmiecha się.

Jeśli kiedyś człowiek na jednym łóżku rodził się i umierał, to może budownictwo z wielkiej płyty w PRL-u zakończyło wspólną przestrzeń dla rodzin wielopokoleniowych? - wskazuje jedną z przyczyn naszej samotności Agnieszka Kaluga. - Odcięliśmy się od korzeni i teraz już nie potrafimy zajmować się odchodzącymi rodzicami i dziadkami.

Przypomina, że śmierć i ból są zawsze samotnością. I możemy się z kimś spotkać na brzegu tej samotności albo skazać się na samotność do kwadratu. Warto sobie pomachać, potrzymać za rękę i przytulić na pożegnanie. Można też kogoś zostawić, odwrócić się od umierającego, ale w ten sposób dokładamy mu bólu.

Agnieszka Kaluga opowiada, że ludzie w hospicjum nie narzucają się z potrzebą obecności. Mają swoją godność, nie chcą sprawiać kłopotów, obciążać innych. Czasem jakby sami wybierali moment śmierci. Ktoś bliski poszedł, np. zrobić herbatę, wrócił i... - Możemy siedzieć przy umierającym całą noc, a kiedy rano wychodzimy na chwilę do łazienki, to on w tym czasie odchodzi. Czasami nie chce się umierać przy bliskim z obawy, że nasze odejście go obciąży - mówi.

A kiedy sobie wyobraża własne odchodzenie, to chciałaby, żeby obok usiadł ktoś na tyle silny, żeby był przy niej i dalej żył, bez "plecaka" wspomnień z tym związanych. - Dla mnie byłaby to idealna sytuacja - podkreśla Agnieszka Kaluga. - Są ludzie, którzy tak bardzo boją się umierania, że chcieliby zasnąć i się nie obudzić. Woleliby, żeby trafił ich przysłowiowy szlag, potrącił samochód i pstryk, wyłączyła się funkcja życia. Moja definicja dobrej śmierci jest odchodzeniem w spokoju, pogodzeniu się z bliskimi i z życiem. Dla mnie świadome umieranie jest wartością w życiu. Mamy czas na powolne wygaszanie pędu wiecznie niezałatwionych spraw, możemy pożegnać się z bliskimi. No i dobra śmierć to śmierć bez bólu. Kiedy mogę być sobą do końca, a nie odchodzić w zwierzęcym bólu, który trzeba zagłuszyć. W umieraniu najgorszy jest ból. Śmierć z bólem nie jest dobra. Nie widzę w tym sensu. Czy to komuś jest potrzebne, taka lekcja życia, żeby umieranie tak bardzo bolało?

Ks. Kaczkowski: - Pracujemy nad tym, żeby nikogo nie zostawić bez nadziei. Nawet wtedy, kiedy określają się jako osoby nie uznające Pana Boga. Używam słowa wytrychu: rzadko kiedy określamy siebie jako najwyższą formę inteligencji białka. Każdy z nas potrafił kochać lub był kochany, a jeżeli nawet nie, to miał pragnienie bycia kochanym. Sama zdolność do uczuć wyższych jest już dla mnie bożą iskierką w każdym człowieku. I na tym próbuję budować nadzieję tych, którzy mogliby odchodzić bez nadziei.

Ksiądz Jan, jeszcze jako kleryk, miał praktykę w szpitalu. Kilka razy dziennie woził na wózku na papierosa wyniszczoną chorobą nowotworową kobietę. Długo i uczciwie rozmawiali o jej odchodzeniu. Pierwszy pogrzeb prowadził już jako diakon. Ogromne przeżycie. A później pozostały w pamięci co któreś bardziej wyjątkowe odejścia. Gdzie było albo więcej emocji, świętości, albo czegoś, co szczególne poruszyło.

- Jeśli miałbym pospekulować, to dla mnie nie jest żadnym problemem wyobrazić sobie, że po tamtej stronie gaśnie światło, jest tylko ciemność, a właściwie nie ma nic - opowiada ks. Kaczkowski. - To jest poddawanie mojej wiary niewierze, aby ją wzmocnić. Pytam: a może to tylko nasz pyszny antropocentryzm (stawianie siebie w centrum wszechświata - przyp. Lau.) każe nam nie wyobrażać sobie, że mogłoby nas nie być, że w ogóle znikniemy? Ale dla nas, chrześcijan i katolików ta perspektywa jest często oczywista, nieomal namacalna.

Przekonuję się o tym, kiedy towarzyszę ludziom, którzy odchodzą. To się po prostu widzi i czuje. Ilekroć zaświatów nie będziemy wyobrażać sobie banalnie jako beczek smoły w piekle albo nudnego, wiecznego alleluja na chmurze, tylekroć uświadomimy sobie (mówi o tym teologia), że po tamtej stronie będziemy samoświadomi siebie, wolni. Bóg nigdy nam wolności nie odbierze, bo jest najwyższą emanacją naszej godności. To nasze sumienie zdecyduje, czy będziemy zbliżać się do bożego osobowego światła czy od niego oddalać.

Doktor Czapczyk: - Nie zawsze wierzącym jest łatwiej umierać. Przecież nawet ks. Jan Kaczkowski w jednym z wywiadów mówił, że zazdrości tym, którzy się nie boją śmierci. Trochę pomagają nam relacje osób, które doświadczyły przejścia i wróciły. Na ile chcemy w to wierzyć, to już indywidualna sprawa. Jeżeli uwierzymy w to, o czym opowiadają ci, co przeżyli śmierć kliniczną, to nie ma się czego bać. Znajomy zachorował na zapalenie mięśnia sercowego. Był reanimowany, wrócił. I nigdy nie był zadowolony. Tam był w poczuciu dobrostanu i choć zostawił tu kochającą żonę i dzieci, to nie chciał wracać do życia. Przeszczepiono mu serce, nie pracowało ono zbyt długo. Przed śmiercią jeszcze mówił, że nie boi się odchodzenia. A jednak okoliczności śmierci zawsze są przygnębiające. Cierpienia osoby bliskiej strasznie nas bolą. Boję się śmierci swoich najbliższych.

- Głęboka świadomość kresu życia stawia pod znakiem zapytania sensowność jakichkolwiek działań człowieka, nawet tych nakierowanych na ideały - uważa prof. Maria Szyszkowska, filozof. Twierdzi, że ostra świadomość śmierci prowadzi do postawy bohatera powieści "Obłomow" Gonczarowa. Bohater powieści leży w szlafroku, nie ubiera się, bo wszystko według niego nie ma sensu, skoro człowieka spotyka bezsensowny kres istnienia.

- Dlatego można czegoś dokonywać tylko wtedy, jeżeli sami siebie okłamiemy, kiedy uwierzymy we własną nieśmiertelność - tłumaczy prof. Szyszkowska. - Wprawdzie bliskie osoby i nasi przodkowie umarli i umierają, ale my absurdalnie jesteśmy przekonani, że to nigdy nie nastąpi w naszym życiu. Ja, zwolenniczka całkowitego odkłamywania życia i kontaktów człowieka z człowiekiem, twierdzę, że można coś czynić, jeżeli świadomie uwierzymy w swoje własne kłamstwo. Bo świadomość kresu istnienia czyni bezsensownym nawet owo wstawianie z łóżka i codzienne czynności.

Prof. Szyszkowska dowodzi, że nie ma ani dobrej, ani złej śmierci. Każda śmierć jest nie do przyjęcia. I nie chodzi o śmierć i choroby, bo nie każda śmierć jest nimi poprzedzona. Chodzi o to, że kres życia jest bezsensem. Rodzimy się jako zadatek człowieka. Przez długi czas nie mamy samoświadomości, z trudem - bo to jest trud - kształtujemy swój charakter, a kiedy już włożymy wielki wysiłek w samych siebie, to nagle jakaś siła nie pozwala nam dalej żyć.

- Przecież to jest absurd! Nieporozumienie polega na tym, że w Europie, a na pewno w Polsce, opłakujemy bardziej śmierć dziecka i młodzieńca niż osoby dojrzałej. Mówimy, że ktoś nacieszył się życiem, przeżył wiele i zakończył swoje istnienie. Moja stryjenka miała 103 lata i gdy rozmawiałam z nią dwa tygodnie przed jej śmiercią, to powiedziała mi, że bardzo krótko żyje i ma jeszcze dużo rzeczy do zrobienia.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska