Stała się rzecz rzeczywiście niesłychana. Ludwik Dorn, jeden z najbliższych przyjaciół premiera Jarosława Kaczyńskiego, najwierniejszy z wiernych, najbardziej lojalny z lojalnych, przestał uprawiać politykę gabinetową i ze sprawą różnic pojawiających się między nim a premierem wyszedł na światło dzienne. W dodatku uczynił to w sposób bardzo spektakularny. O ile w ubiegłym tygodniu podczas konferencji prasowej, która była jego pożegnaniem z MSWiA, dość ogólnie mówił o różnicach i składał wyrazy szacunku premierowi, jego zdaniem najlepszemu od 1989 roku, o tyle w poniedziałek już nie przebierał w słowach i odsłonił kawałek istotnego konfliktu między nim a ministrami Ziobro i Kaczmarkiem. Sporu, w którym premier najwyraźniej porzucił zaprawionego w bojach towarzysza i uległ czarowi radykalnej młodzieży.
To był spór o zakres współpracy policji i prokuratury, choć być może należałoby powiedzieć, że o zdominowanie policji przez prokuraturę. Co też się stało w momencie gdy były prokurator krajowy został następcą Ludwika Dorna w MSWiA, a jego kolega, oczywiście też prokurator, komendantem głównym policji. I tak oto mamy swoistą republikę kolegów-prokuratorów. Jest to zjawisko zupełnie nowe w naszej demokratycznej praktyce i jakie przyniesie efekty, czas pokaże. Mogą to być jednak efekty dla demokracji trudne do zniesienia. Lepiej gdy policja i prokuratura patrzą sobie trochę na ręce niż gdy żyją w nadmiernej symbiozie. Dziś już nikt nie ma przecież wątpliwości, że faktycznie resorty sprawiedliwości i spraw wewnętrznych i administracji zostały połączone, a dodatkiem do nich jest jeszcze ABW z kolegą prokuratorem na czele. To już jest "siłowy" moloch.
List Ludwika Dorna odsłania jednak jeszcze jedną sprawę. Otóż wicepremier, wzburzony prasową publikacją, wyraźnie sugeruje, że była ona inspirowana, że posłużyła do oczernienia go metodami znanymi. Jakież to metody? Oczywiście przeciek informacji do mediów, niejasne wypowiedzi jego następcy, które gazetowe doniesienia zdają się potwierdzać, czyli po prostu stwarzanie klimatu, że coś jest nie tak, że może Dorn kogoś osłaniał. Rzeczywiście jest to metoda bardzo skutecznie ostatnio stosowana. Prokuratorzy przyzwyczaili nas do publicznych stwierdzeń, że ktoś się "przewija" w sprawie, że wprawdzie zarzutów nie ma, ale trwają intensywne czynności śledcze, że już pierwsze wyniki jakiegoś dochodzenia są porażające, ale jeszcze nie można ich ujawnić. Czyż można uznać za przypadek, że jednego dnia w dwóch gazetach pojawiają się artykuły na temat zastępcy komendanta głównego policji, sugerujące jakieś jego "uwikłania". To też zresztą modne słowo. W jednej z gazet pisze się o związkach komendanta ze Stokłosą, w drugiej o jego ewentualnych powiązaniach z mafią paliwową. Nigdzie niczego nie mówi się wyraźnie, ale insynuacji jest moc.
Ludwik Dorn nie mógł tego zlekceważyć, bo jeszcze chwila a on i jego współpracownicy zaczęliby się "przewijać" w następnych sprawach. Tak przynajmniej można wnioskować odnosząc się literalnie do listu, jaki wystosował do premiera. Miał widocznie podstawy, by sądzić, że zbierane są na niego jakieś kwity, co zresztą nie byłoby niczym nadzwyczajnym. Obecna polityka coraz bardziej opiera się na kwitach i hakach. Podobno to etap przejściowy do pełnej czystości moralnej. Ujmując rzecz metaforycznie - wychodzimy z piekła III RP, by poprzez czyściec jakiegoś okresu przejściowego (w którym oczywiście muszą być ofiary), dojść do moralnie odnowionej IV RP. Być może Ludwik Dorn nie chciał być jedną z ofiar tego okresu przejściowego.