Emocje, które pojawiły się w końcówce tegorocznej kampanii, w pewnym momencie przestały działać na korzyść któregokolwiek z kandydatów a raczej wpłynęły na znużenie i znudzenie wyborców. Pogubieni w kolejnych wersjach tych samych historii, we wzajemnych przytykach i połajankach pretendentów - wyborcy mogli się odwrócić od całej klasy politycznej.
Przekonani zostali przekonanymi, gorzej było z zachęceniem tych spod znaku "tak, ale". To wahający się, podejmujący decyzję w ostatniej chwili mogli zadecydować o wygranej lub porażce. A było ich dużo. Za dużo.
Ostatni słupek w sondażach powinien był być ostrzeniem. Nie mogąc znaleźć w ofercie wyborczej niczego dla siebie lub choć zbliżonego do swoich oczekiwań, mogli wybrać leniwe niedzielne popołudnie. Taka decyzja byłaby w ich mniemaniu racjonalna i właściwa, tyle tylko, że wtedy to inni wybraliby za nich.
Dane przedpołudniowe podziałały jak doping.
Mapa aktywności wyborców, mierzonej frekwencją, wyraźnie pokazuje, że nadal w województwach wschodnich silne jest przywiązanie do obowiązku głosowania; tradycyjnie po niedzielnej sumie, stąd tak dobry wynik do godz. 12.00 właśnie tam. Centrum i zachód piły jeszcze wtedy drugą kawę lub brały prysznic po porannej przebieżce.
Dane z godz. 17.00 były już znacznie ciekawsze - 50,69 proc. i wyraźne ożywienie na zachodniej flance, do urn po obiedzie i deserze poszli mieszkańcy dużych miast. Znów podniosły się głosy, że idziemy na rekord (w 2020 roku frekwencja o tej porze wynosiła 47,89 proc.). 30 lat temu w wyborach prezydenckich poszło do urn 64,70 proc. (I tura) uprawnionych. Rosły szanse na ten wynik. o godz. 21 było 66,8 proc.!
Będzie II tura.
Za dwa tygodnie, w Dzień Dziecka będziemy znów mieli do wykonania tę robotę. Pewnie będzie znacznie cieplej, dzieciaki będą chciały iść na lody albo na festyn. Ich prawo, w końcu to ich święto. Zróbmy im prezent i pokażmy, co znaczy odpowiedzialność za rzecz wspólną. Nasz kraj.
